Osłona nocy dotknęła już niebo, usypiając chmury i pozwalając gwiazdom się rozgościć na połaci ciemni. Drzewa szumiały im na powitanie, a cicha, nęcąca melodia rozchodziła się po okolicy. Docierała też ludzkich uszu, choć dla nich brzmiała nieraz dość złowrogo i tajemniczo. Ale gwiazdom to nie przeszkadzało — coraz liczniej zaczynały widnieć na nieboskłonie. Nawet trawie się podobała muzyka, choć to można było jedynie wywnioskować po tym, jak tańczyła na wietrze. Wykonywała spokojne, pełne gracji ruchy, a i kwiaty zdawały się powoli budzić wraz z każdym powiewem przyjemnego chłodu, choć zaraz potem znów zapadały w sen.
Zawsze przedstawienia natury go w jakiś sposób koiły. Od lat już miał swój codzienny, wieczorny rytuał, gdy to stawał na werandzie późną porą i wpatrywał się w przestrzeń. Po całym męczącym dniu stanowiło to dla niego oderwanie. Tylko wtedy mógł wyłączyć swoje myśli, jakby wręcz stanąć obok i odciąć się od świata wokół. Osiągał harmonię i miał wrażenie, że sam staje się częścią tego występu, nawet oddychając w rytm bujanej trawy, tempem przelatujących obłoków.
Opierał się tak o barierkę swojego małego domu w środku lasu i po prostu wpatrywał się w dal, odpływając nieco w nieznane sobie kierunki. Błądził myślami; raz był wśród swojego dawnego ludu, raz wędrował gwarnymi uliczkami Frihet’Ennel. Ale już od dawna tych miejsc nie odwiedzał i póki co nie miał najmniejszego zamiaru. Było wiele rzeczy, przed którymi uciekał. I właśnie dlatego wolał zasłonić się jakimiś obowiązkami, nawet najmniejszymi czy najbardziej błahymi, by po prostu mieć nawet nieskomplikowaną, niewymagającą, a wręcz i leniwą wymówkę dla nieopuszczania tego miejsca. Tak długo jak nie mógł stąd odejść, tak długo też nie musiał stawać czoła wszelkim swoim demonom.
Póki co miał poważniejsze problemy, a przynajmniej tego właśnie argumentu starał się używać w konfrontacji z samym sobą. Natłok myśli toczył prawdziwą wojnę w jego głowie wręcz nieustannie. Żył już w tej wiosce wraz z miejscowymi od niespełna roku i czuł się tu jak u siebie, choć miał świadomość, że za jakiś czas przyjdzie mu stąd odejść. Tak było zawsze. Żył gdzieś przez krótki okres, osiedlał się i odchodził, a wraz z nim zapewne znikała i pamięć o jego osobie. To go nawet cieszyło, bo minimalizowało ryzyko, a to z dużą dozą lęku targało jego sercem. Ryzyko to nie było niczym potencjalnie niebezpiecznym dla reszty świata, choć właśnie najbardziej dotykało jego samego. Bał się kogoś zawieść, bał się kogoś zamęczyć swoją osobą, bał się przywiązać. Dlatego poprzysiągł sobie, że nie zapuści nigdzie korzeni. Chciał móc łatwo się oderwać, nawet jeśli oznaczałoby to wieczną tułaczkę. Nie chciał zaraz zwiędnąć, opuściwszy któryś z tymczasowych domów.
Wolał więc tak żyć z dnia na dzień, co jakiś czas odmieniając swoją rutynę. Przywykł już do tego, jednak musiał przyznać, że tu było mu wyjątkowo dobrze. Ta wioska — choć skromna i mała, nawet lekko obskurna, a na dodatek ulokowana w nieciekawej okolicy — miała coś w sobie. Była inna od wszystkich miejsc, do których kiedykolwiek zawitał. Nawet mimo tego, że słynęła niechlubnie z niskich temperatur przez pół roku, to niezależnie od miesięcy zawsze biło od niej wyjątkowe ciepło, w którym on sam miał ochotę się skulić i zasnąć.
Przymknął oczy, napawając się tym wieczorem i wciągnął nosem powoli powietrze. Sam zapach tych wszystkich roślin był dla niego przyjemny i niezastąpiony. Nic nie dawało mu takiego uczucia i miał wrażenie, że nic też nie da rady mu zakłócić tego spokoju. W pewnym momencie jednak zaczął odczuwać pewien niepokój — nieznanego powodu nieprzyjemne uczucie dalej uciążliwie grzało go w serce i usiłowało nim tarmosić. Nie mógł z tym nic zrobić, a jego ciało samoistnie spinało się coraz bardziej. Atmosfera gęstniała, a zarówno gwiazdy jak i sam granat spowijający niebo, zaczęły kryć się pod osłoną ciemnych chmur. Nawet wiatr, który dotychczas łagodnie drażnił skórę, stał się wręcz agresywny i lodowaty, jakby klimat przesunął się co najmniej o kilka miesięcy do przodu.
Normalnie po prostu by odszedł i schował się pod dachem, okrył się ciepłym kocem i po chwili zasnął na sofie, nie zdążywszy nawet przenieść się do sypialni. Ale teraz cały ten lęk i niepokój, nie pozwoliły mu nawet wrócić do domu. Coś go zblokowało, a on sam nie wiedział co. Mimo to, wolał stać i czekać na coś prawdopodobnie nigdy niedoczekanego, aż to uczucie od niego odejdzie i o nim zapomni. Chociaż teraz nie zapowiadało się nawet na to, że jego niepokój po prostu zniknie.
Usłyszał ciche kroki uderzające o kamienną ścieżkę. Były żwawe, więc domyślał się, że przybysz jest w pośpiechu. Z zaintrygowaniem skierował wzrok w stronę, z której dochodziły te odgłosy. Powoli z mroku zaczęła mu się wyłaniać postać, rozświetlana tańcem ognia z pochodni trzymanej w ludzkiej dłoni. Wpierw widział jedynie zarys sylwetki — wysoka, barczysta, ale po chwili widział coraz więcej szczegółów, aż w końcu mógł w tej tajemniczej osobie rozpoznać swojego przyjaciela, Alavana.
Nieco zaskoczony jego odwiedzinami, zszedł po schodkach i wyszedł mu już naprzeciw. Alavan na jego widok nieco przyspieszył, aż w końcu dotarł truchtem i zatrzymał się na pół metra odległości. Nie miał zbyt wesołej miny. Ezarel domyślał się, że i jego coś dzisiaj zaczęło nękać, choć sam nie był w stanie też ustalić, co takiego. Choć teoretycznie nie czuł się w tym nieprzyjemnym wrażeniu osamotniony, to tym bardziej go to niepokoiło. Skoro oboje mieli złe przeczucia, to rzeczywiście musiało coś wisieć w powietrzu. A i on już się domyślał, co takiego.
— Cześć — mężczyzna wyrzucił z siebie powitanie niedbale jak na siebie. Zawsze jego wypowiedzi były bogate w różnorodne słownictwo, pobudzał też uwagę rozmówcy, podkreślając jego imię — nawet gdy rzucał tylko ciche “hej”. Jego styl bycia po prostu przepełniała swoista dostojność, której nikt nie zdołałby od niego skopiować. Pasował idealnie na przywódcę, jednak dostrzeżenie tego w tej chwili nie należało do zbyt prostych. Był dość zdyszany, ewidentnie chwytało go zmęczenie. Był nawet ubrany w strój nadający się typowo do chodzenia po domu, najwyraźniej nie zwlekał ani chwili przed przyjściem do elfa. — Ty też to czujesz, Ezarelu?
— Tak — przyznał dość szybko, wzdychając cicho. Miał nadzieję, że ten dzień inaczej się, skończy, ale coraz bardziej do jego świadomości docierało to, jak jego resztę spędzi. To nie była odosobniona sytuacja. Właściwie zawsze gdy spotykali się wieczorem, chodziło o to samo, blackdogi. — Powinniśmy się rozejrzeć.
— Chodźmy. — Mężczyzna ręką wskazał kierunek, a ten prowadził w głąb lasu. Na samą myśl o zapuszczaniu się w dzikie ścieżki tego wieczora, Ezarela przechodził lekki dreszcz. Nie był on jednak tchórzem — daleko mu do osób strachliwych, które uciekają w popłochu na najcichszy trzask gałęzi. Ale nie zamierzał mimo wszystko wystawiać się na same nieprzyjemności, a te — jak się domyślał — mogły ich dzisiaj spotkać.
Mimo wszystko kierował się za Alavanem, który wciąż trzymał w dłoni pochodnię, rozświetlając im drogę. Choć za dnia tutejsze bory były przepiękne, to skąpane w mroku mogły przybierać najstraszliwsze formy. Te piękne drzewa bujnie koronowane przez gałęzie i liście, teraz zdawały się być obskurne, działając jak strach na wróble. Nawet jadeitowe maliny, które tak bardzo smakowały okolicznym chowańcom, mogły się okazać nagle pająkami, przeskakującymi z ostrych jak szpady badyli.
Nie chodziło na szczęście o żadne sześcio-, czy co gorsza ośmionogie stworzenia. Dokładnie wiedzieli czego lub raczej kogo szukają, jednak w żaden sposób nie napawało ich to optymizmem. Ich reakcja i przeprawa były szybkie nie bez powodu. Blackdogi czuły się coraz pewniej, odwiedzając wioskę w środku nocy. O tym przekonała się tutejsza społeczność bardzo dotkliwie, gdy poczciwy pan Adras został znaleziony jednego poranka w kawałkach. Jego szczątki znajdowali jeszcze przez kilka dni w różnych odległościach, nawet daleko, daleko od miejsca zdarzenia.
Wszyscy wiedzieli, że te cholerne blackdogi nie należą do pokojowych. Nikt się zresztą nie dziwił nakazom Alavana, by się do nich nie zbliżać, bo historii na temat polowań tych bestii było bez liku. Jednak zawsze pozostawały w lesie, gdzie buszowały całą noc, by za dnia spać w swoich kryjówkach. W tej sytuacji nie wywoływały aż tak dużego lęku, choć ten zawsze trwał gdzieś z tyłu głów mieszkańców. Tymczasem wszyscy wiedzieli, że nie wystarczy omijać lasu pod osłoną księżyca. Tym razem zawędrowały pod domy i stanowiły bezpośrednie zagrożenie, co udowodniły, gdy pozbawiły jedną osobę życia. Wówczas nie było wiadomo, co można zrobić, a lęk jaki rozsiewał się na ludzi, powodował coraz większą panikę i coraz bardziej przekonywał ich do zmiany miejsca zamieszkania. Wtedy jednak Alavan postanowił spróbować jeszcze jednej rzeczy — poszukać pomocy poza wioską. I gdy tak zrobił, spotkał Ezarela.
— Mam nadzieję, że nie masz mi za złe tak późnej wyprawy? — mężczyzna przerwał chwilę ciszy, jaka zapanowała między nimi. Spoglądał na towarzysza pytająco, choć odpowiedź właściwie znał — przyjaciel nigdy by mu tak nie odpowiedział.
— Nie, w porządku. Taka praca — odparł, przyglądając się uważnie ziemi. Miał nadzieję, że jeśli będą na niej jakieś ślady łap, to je dostrzeże. Choć z oczywistych powodów wolałby ich nie widzieć wcale. — Skręćmy w lewo. Ostatnio miały tam jakąś swoją kryjówkę. Jeśli tam je zastaniemy, dobrze by było je przepędzić.
Kierując się we wcześniej wspomnianą stronę, rozglądali się bardzo uważnie. Sprawdzali krzewy, wysokie trawy i starali się jednocześnie zachować ostrożność. Nawet będąc młodymi, silnymi ludźmi, wiedzieli, że nie mogą spuścić gardy nawet na chwilę — to byłoby w stanie skutkować nawet śmiercią jednego lub obu z nich. Przemierzyli chyba całą okolicę w poszukiwaniu blackdogów, jednak nie zdołali nic znaleźć, nawet pazura, nawet kawałka sierści czy ogryzka po kości jakiegoś małego żyjątka. Kompletnie nic, jakby zapadły się pod ziemię, a to było jeszcze bardziej martwiące
— Chyba możemy wracać — odezwał się w końcu Ezarel, choć z jego głosu płynęło czyste nieprzekonanie. Mówił to wszystko bardzo niepewnie; jakby chciał wywabić chowające się gdzieś bestie.
— Dobrze. Odwiedzimy tylko jeszcze mieszkańców i przypomnimy im o niewychodzeniu z domów przed wschodem Słońca.
Idąc w stronę, z której przybywali, targały nimi różne uczucia. Mimo to, cieszyli się w jakiś sposób, że już zaraz niepokój ten będzie prześladować ich jedynie w ciepłych czterech ścianach. Gdy zbliżali się do końca ścieżki, myśleli, że to już koniec tej przeprawy. Szybko stan ten jednak odmienił dźwięk, a właściwie to bardzo donośny odgłos. Wycie blackdoga — tak przeraźliwie wżerające się w uszy i huczące w głowie, że gdy człowiek choć raz je usłyszał, do końca życia koszmary mu o nim przypominały. Tak też było w przypadku Ezarela i Alavana, a oni z podenerwowaniem spoglądali za siebie, jakby bestie miały się właśnie wyłonić zza nich. Jednak to się nie stawało, a wycie było wciąż słyszalne, gdzieś z oddali.
— Przyspieszmy, zanim tutaj zawitają — powiedział szybko Alavan, ale żadna reakcja ze strony jego przyjaciela nie nastała. Choć ten już zdążył przejść kilka metrów dalej, to Ezarel wciąż stał sztywno, wsłuchując się uważnie w wycie.
— Słyszysz to?
— Wycie? Trudno go nie słyszeć, niestety. Choć wolałbym nie, a gdy już zamkniemy się w domach... — chciał dokończyć, jednak nagle Ezarel mu przerwał szybkim gestem ręki, sygnalizującym “nic nie mów!”.
Posłuchał więc go, rozumiejąc, że najwyraźniej nie o to mu chodziło. Wsłuchiwał się wraz z nim w nocne szumy i okrzyki, jednak nie wyłapywał nic więcej. Elf ostrożnie wyciągnął zza pasa ostry sztylet i posłał Alavanowi poważne spojrzenie.
— Naprawdę nie słyszysz? — spytał, jednak widząc minę przyjaciela, postanowił coś dodać. — To szloch, kobiecy. Jest niedaleko, tak jak wycie tych gnid.
Mężczyzna wytrzeszczył oczy i natychmiast starał się wyłapać jeszcze więcej odgłosów. Dopiero wtedy usłyszał to, o czym mówił Ezarel. Nie zdążył jednak zareagować, ponieważ szloch ten został przerwany przez coś jeszcze gorszego. Pełen bólu i rozpaczy krzyk rozchodził się echem po lesie, a oni nie mieli wątpliwości, że należał do tej samej osoby. Bez wahania ruszyli, ile sił w nogach, by ją odnaleźć.
Przemierzali chyba już setny raz dzisiaj te same ścieżki. Powoli zaczynali się gubić w tym, gdzie już przebiegali, a gdzie jeszcze nie zawitali w dzikim pościgu. Głos wciąż był dla nich słyszalny, jednak jego donośność co jakiś czas zanikała. Raz zdawał się być na wyciągnięciu ręki, a chwilę później zdawał się tak stłamszony, tak wygasający, jakby już nigdy nie mieli dotrzeć w tamto miejsce. Stanąwszy już trzeci raz w tym samym kręgu krzewów, nie wiedzieli sami, co powinni zrobić. Byli wręcz zrezygnowani, jednak wciąż targała nimi szalona nadzieja, szepcząca kusząco do uszu, że jeszcze poradzą sobie z uratowaniem potrzebującej. Ezarel spojrzał Alavanowi w oczy załamany, z każdą chwilą dochodząc do wniosku, że nie zdążą. Potrzebowali też odetchnąć, mając problem ze złapaniem powietrza. Nie byli aż tak przyzwyczajeni do biegów, zresztą, zmęczenie po całym dniu nieustannie ciągnęło ich w dół, nawet przy najmniejszym wysiłku. Drugi mężczyzna jednak był bardziej zmotywowany.
— Zaczekajmy chwilę i pomyślmy na spokojnie, gdzie jeszcze nie szukaliśmy — wyszeptał powoli, jak najwyraźniej, by dotrzeć do przyjaciela i go choć trochę ukoić w tym wszystkim. Ezarel skwitował to żałosnym skinięciem głową, chociaż miał ochotę gryźć już ziemię z tego zniecierpliwienia i złości, jaka go dosięgała. Nienawidził czuć się bezsilnym i nienawidził tych momentów, gdy nie wiedział, co się stanie. Taka niepewność — choć nieraz podniecająca na swój sposób — nijak nie sprawiała mu radości w takich momentach. Niektórzy lubili adrenalinę. On sam poznał wiele osób, którym nadawała ona energii i chęci, nawet w tak ekstremalnych warunkach. On jednak nie potrafił do tego podejść tak rozrywkowo, gdy chodziło o czyjeś życie.
Alavan natomiast zawsze był poważny. On nie potrafił się szybko poddawać wątpliwościom, a nawet chwila przerwy nie dawała mu trwać w spokoju. Czuł się odpowiedzialny za każdego w tej okolicy — od mieszkańców, przez chowańce, aż po mrówki wędrujące po ich ziemiach. Za każdego, niezależnie od tego, kim był i czy należał do ich małej społeczności. Wziął na siebie ochronę wszystkich wraz ze śmiercią swojego teścia, który dotychczas zarządzał wioską. A ciągle prześladowało go poczucie, że nie podołał — po śmierci schorowanego Adrasa, czuł się przeraźliwie wręcz winny. Jakby to on sam był blackdogiem, który rozszarpał starca na kawałeczki. Dlatego też elf nie wyobrażał sobie, by Alavan zamierzał odpuścić, nawet kosztem własnego życia. On zresztą też nie planował.
Patrząc tak na przyjaciela, Ezarel miał pustkę w głowie. Nie przychodziła mu już żadna inna część lasu, w której mogliby znaleźć poszukiwaną. Najbardziej przerażającym był fakt, iż jej głos z każdą chwilą cichł, co coraz gorzej dla nich zwiastowało. Dochodził do wniosku, że ta kobieta musiała się zapaść pod ziemię. Nie widział wytłumaczenia, dla którego nie dostrzegali nawet blasku ślepi blackdogów w tym całym mroku. Potrafiły rozświetlać swoimi tęczówkami okolicę i na kilka metrów, tymczasem jedyne co oni widzieli, to odbijające się w ciemni płomienie pochodni.
Wtem w Alavana coś jakby wpłynęło, przeganiając mgłę, która spowijała jego oczy. W jego niebieskich tęczówkach było widać wyraźne ożywienie i nadzieję, jednak Ezarel nie chciał przerywać mu jego przemyśleń. Domyślał się, że mężczyzna potrzebuje choć trochę skupienia, ale napięcie w nim samym coraz bardziej narastało. Nie musiał na szczęście zbyt długo czekać. Alavan po chwili podniósł żywiołowo głowę i spojrzał na niego zdeterminowanym wzrokiem.
— Wiem, gdzie jeszcze nie szukaliśmy, Ezarelu — wydusił z siebie, lecz nie zdradzając nic więcej, ruszył jak najszybciej. Elf potrzebował kilku sekund na reakcję, po czym rzucił się prosto za nim.
____________________________
Przybywam w końcu z rozdziałem i mam nadzieję, że kolejny uda mi się wstawić nie tak późno jak tym razem.
Odpowiedzi
Ayumi89 Dziękuję bardzo! Było mi ogromnie miło, gdy przeczytałam twój komentarz. Liczę, że w takim razie w dalszych rozdziałach opowiadania cię nie zawiodę! Pozdrawiam! :]
Meth Jak doceniam twoją uwagę, dobre słowa i słowa krytyki (choć w sumie i one też są dobre, bo pomagają!), to wiesz, więc rozpływać się nie będę, bo tam cukrzycy dostaniesz. Ale dziękuję bardzo i chcę powiedzieć tylko tyle, że bardzo dużo to dla mnie znaczy! Ale że spoilerów nie chcesz, to mnie dalej boli. Grrr.
Kace Odpowiedź na to dostajesz już teraz, więc pewnie wiesz, jak ona brzmi. Tak czy siak, dziękuję bardzo za komentarz i dobre słowa, to motywuje! Doceniam też bardzo, że chciałaś w razie czego zarzucić jakąś korektą. Taka czujność jest zawsze w cenie. 8) To zdanie rzeczywiście mogło nieco dziwnie brzmieć, ale byłam z niego bardzo zadowolona.
Dziękuję bardzo za uwagę! ^V^
Ostatnio zmieniony przez Rhianwena (19-06-2021 o 16h09)
you can't get hurt by something you never had.