Słowem wstępu
Dawno, dawno temu (a może nie tyle dawno, co w równoległej rzeczywistości) była sobie Lirianath. Nasza bohaterka poza charakterystyczną aparycją i burzą rudych włosów dysponowała niezwykle złożonym wachlarzem cech. Te, które są nam dziś najpotrzebniejsze to upór, hardość i absolutny brak smykałki do eliksirowarstwa – to właśnie przywiodło nas pod samą bramę, za którą czeka opowieść. Huli jing (nasza lisia demonica) dostała bowiem od Lśniącej Straży ostatnią szansę na zaliczenie jednego z najprostszych, najbardziej podstawowych eliksirów tego świata – napitku redukującego zmarszczki. Jeśli nie uda się jej go uwarzyć, spotka ją los straszny. Umówiona jest z obecnym Szefem Straży Alchemików – Taurynem. Czeka na niego; czeka również na nas, drodzy widzowie. Nie przeciągając… Ach! Bardzo istotny szczegół! Nasza bohaterka cierpi na schorzenie, które nie pozwala widzieć jej ciepłych barw. Wszystko należące do tej gamy kolorystycznej stanowi dla niej nieprzeniknione odcienie szarości.
Chyba wiesz już wszystko, podróżny. Historia czeka tuż - tuż; uważaj na próg przechodząc przez bramę, pilnuj purropasów i baw się dobrze! Do zobaczenia na końcu drogi!
Gdy przekroczył próg, ona już tam była. Siedziała przy podwieszanym blacie ze znudzoną miną, monotonnie przelewając płyn z jednej probówki do drugiej. Miał szczerą nadzieję, że nie jest to nic ponad wodę - ze swoimi zdolnościami nawet wodą byłaby w stanie wysadzić laboratorium w powietrze.
- To z czego dzisiaj zdajesz, ruda? Może po raz wtóry podchodzisz do egzaminu dla poziomu przedszkolnego? – zwróciła na niego zdziwione spojrzenie, chwilę później krzywiąc się w grymasie.
- Nie mów, że Tauryn nie przyjdzie.
- Tauryn nie przyjdzie.
- Khym!... – rozpaczliwemu skowytowi zawtórowało ciężkie uderzenie głowy o blat. Nieszczęsne probówki chwilę wcześniej skończyły swój żywot dźwięcznie rozbijając się na posadzce z zimnego marmuru.
- Ej, trochę szacunku dla sztuki tworzenia! Jak ja się wytłumaczę z braków w sprzęcie?!
Laboratorium sprawiało wrażenie miejsca nie z tego świata – pogrążone w półmroku mimo ledwie nadchodzącego południa, z bulgoczącymi na palnikach różnobarwnymi substancjami przywodziło na myśl żywą istotę. Szafy kusiły zwojami zawierającymi tajne receptury, w powietrzu przenikały się wariacje zapachów najróżniejszej maści. Gdzie okiem sięgnąć, całe pomieszczenie było wypełnione po brzegi składnikami – pod sufitem suszyły się zioła, na półkach skrzyła się podejrzana zawartość ogromnych słojów. Lir obserwowała krzątających się w tym wszystkim alchemików, którzy w niezwykłej aurze tego miejsca niemal znikali – stawali się jedynie drobnym spoiwem między ogromem wiedzy, a niezwykłymi miksturami mogącymi działać cuda.
Jedyne trudne do zignorowania ogniwo stanowił Ezarel, jednakże do wszystkiego można się przyzwyczaić.
- Dodaj teraz ten korzeń.
- Ten?
- Na bogów, ale ty jesteś głupia. Czy to ci wygląda jak korzeń?
- Nie wiem, wszystko jest sproszkowane!
- To ten w czerwonej misce.
- …
- No co?
- Nienawidzę cię.
No, w każdym razie próbowała być dzielna. Podążając za wskazówkami młodego alchemika starała się wykonać powierzone zadanie najlepiej jak umiała. Nie próbowała nawet udawać, że rozumie cokolwiek z tego, co robi – postanowiła ten jeden raz zdać się na niego. Wiedziała jakim zaufaniem darzy go Tauryn i że przestaje się zgrywać gdy w grę wchodzą eliksiry, co w obecnej sytuacji było jej jak najbardziej na rękę. Póki jej pilnował, wszystko było pod kontrolną.
- Ezarel, możesz na moment podejść? Coś jest nie tak z tym … - wiotka driada pochyliła się nad ich dwójką, wywołując dreszcz w lisicy. Ruda energicznie pokręciła głową.
- Nawet nie ma takiej opcji, on tu zostaje. Do tej pory nic nie schrzaniłam, idziemy na rekord żywotności alchemików w labie z bombą zegarową w środku!
Nowoprzybyła przechyliła drobną główkę – Chyba nie rozumiem?
- Nie przejmuj się nią – elf machnął lekceważąco w kierunku huli jing, która obrzuciła go jednym z najbardziej morderczych spojrzeń z dostępnych we własnym repertuarze. – Zaraz wrócę, spróbuj się nie zabić! – z tymi słowami odszedł na drugą stronę pomieszczenia w ślad za eterycznym duchem natury.
Zrezygnowana zlustrowała kociołek od brzegów po cztery koślawe nóżki. Jasne, że sobie poradzi. Na co jej kontrola? I to jeszcze taka, co to odchodzi za byle przybłędą?
- O nie, rumianek mi zwiotczał. Co ja najlepszego zrobię? – kąśliwe przedrzeźniała dziewczynę, powodując śmiech pracującego na stanowisku obok wróża. Błyskawicznie przejrzała listę. O tak, da sobie radę. I to tak, że wszystkim opadną szczęki!
Coś poszło nie tak, czuła to. Ezarel spojrzał na nią spod zmrużonych powiek, po chwili jednak z niedowierzaniem pokiwał głową.
- Skoro jeszcze żyję, to chyba wszystko jest w jak najlepszym porządku. Muszę sobie pogratulować geniuszu, dopilnowałem żebyś nie oblała! – z szerokim uśmiechem sięgnął po lustro. W trakcie wnikliwej obserwacji własnej piękności, nagle przedmiot wypadł mu z ręki, a on skurczył się w sobie.
- Bardzo zabawne, zaraz powiesz, że te lata nieszczęścia spadają na mnie, co? – odpowiedzą był zduszony jęk, po którym Ez osunął się na posadzkę. – Hej, to nie jest śmieszne! Słyszysz!?
Przyklękła przy nim, w panice rozglądając się po pustym pomieszczeniu. Dlaczego jak na złość cała eldaryiańska inteligencja wybyła właśnie na podwieczorek!?
Myślała gorączkowo nad tym, jakie ma opcje. Może antidotum? Ale na co? Przecież ona nawet nie wiedziała czym jest to, co stworzyła! Dodawała tylko składniki wskazywane przez elfa, wypunktowane na liście od Tauryna… i tę jedną, nadprogramową niespodziankę, ale skoro wpadła do kociołka przez przypadek i była maleńka, to chyba nie ma żadnego wpływu na cały wywar, tak? Co robić!?
Spojrzała na znieruchomiałe ciało; panika ogarnęła ją całą. Z gardła wydobył się szaleńczy, pełen niedowierzania śmiech.
– No jasne, zabiłam go. To musiało się kiedyś stać, co? Karma wraca, tak miało być. Gdybym wyrzuciła ciało oknem i zakopała w ogródku to nikt nie zauważy? – kręciła się jak zwierz w klatce, szukając czegokolwiek. Może sztuczna krew? Powie, że coś ich zaatakowało. Gdyby tylko krew nie była czerwona!
Przerażona podskoczyła, gdy coś pociągnęło ją za brzeg płaszcza. Stworek u jej nóg sięgał ledwie do pasa, wyglądał na może sześćdziesięciolatka. Ubranie ciągnęło się za nim jak tren, a niebieskie pasma wchodziły w seledynowe oczka. Ze zgrozą skierowała spojrzenie na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą leżał jej przyjaciel.
Zostały po nim tylko buty.
- To jak? Kiedy pójdziemy zjeść?
Z duszą na ramieniu zatrzasnęła za sobą drzwi, natychmiast je ryglując. Sytuacja w gruncie rzeczy była równie beznadziejna, co komiczna – właśnie na drodze przypadku otrzymała mini Eza. Maluch rozglądał się z nieskrywaną ciekawością po jej jaskini, posuwając się w przód małymi kroczkami, gdyż zwisające na nim ubranie praktycznie uniemożliwiało ruchy. Podeszła do szafy, rozglądając się za jakimiś nożyczkami.
- Ładnie tu. Tylko mało zieleni – pozytywny komentarz uświadomił jej jeszcze jedną, fundamentalną rzecz – ani razu nie została od „wypadku” obrzucona błotem przez zmikronizowanego elfa.
Gdy pomyślała o tym, że poza cofnięciem w rozwoju odjęła mu cech charakteru, od razu poprawił jej się humor. Kto wie, może z tej farsy będą jeszcze jakieś korzyści? Pochyliła się nad nim, jednocześnie podnosząc jego lewą rękę i przymierzając nożyczki do cięcia. – To powiedz młody, co pamiętasz?
Elf spojrzał na nią z niedowierzaniem. - Jak do mnie powiedziałaś?
Uniosła brew. – Jak to jak? No… młody – szczerze mówiąc liczyła na to, że permanentnie wyprało mu pamięć. Gdyby nadała mu jakieś inne imię, może nawet nie musiałaby go przemycać pod płaszczem poruszając się po Kwaterze. Wcisnęła by kit o tym że się nim opiekuje, czy coś.
- Dla twojej wiadomości – tu ostrouchy stworek spojrzał na nią z dumą – nazywam się Ezarel Maria Rivisinisiäpäät. Książe – dodał z naciskiem.
Na twarz huli jing wstąpił przekorny uśmiech.
- Ach tak, bawimy się w przydomki? Wobec tego jestem Lirianath, władczyni płomieni i białego oręża.
Spojrzał na nią z powątpiewaniem – Płomień to pewnie chwyt sceniczny?
- Mądroczek się znalazł… - zamruczała pod nosem.
- I z tym mieczem chyba też przesadziłaś. W pałacu mamy sporo fechmistrzów, ale żaden nie wygląda jak ty.
- Bo widzisz… młody – uśmiechnęła się złośliwie – szpiedzy raczej powinni być wymiarowi, a nie dysponować barami jak szafa trzydrzwiowa. To utrudniałoby wykonywanie super tajnych misji.
- Powiedzmy, że ci wierzę – mini Ez przekręcił główkę i spojrzał na nią spod zmrużonych powiek – a co wobec tego z płomieniem?
- Żebyś ty mnie widział w laboratorium…
Minęła pierwsza doba horroru, w którym pierwsze skrzypce wiódł elf wielkości niespełna dwóch łokci. Na razie szło przyzwoicie – młody siedział w pokoju, a Lirth spuszczała go z oka wyłącznie przemykając do kuchni i z powrotem. Po jej powrocie rozpoczynała się kakofonia jęków pt. „królewicz nie jest przyzwyczajony do takich a takich potraw, utrzymuje dietę bez glutenu, laktozy i połowy składników bazowych”. Żeby czymś go zająć skołowała w nocy trzy doniczki i trochę zielska z ogrodów wschodnich Kwatery. Ponoć jakeś rusałki pobiły się między sobą o zmaltretowane rabatki, ale niezbyt ją to szczerze mówiąc obchodziło. Bywa, świat kręci się dalej, a ona i bez tego miała wystarczająco dużo na głowie.
Już wczoraj podjęła decyzję, że poczeka na powrót Tauryna. Najwyższy alchemik był w jej przekonaniu jedynym faery, do którego mogła się zwrócić – buce ze Lśniącej natychmiast wydelegowałyby ją do czyszczenia latryn, a jej nieliczni znajomi nie zrobiliby i tak nic – poza umieraniem ze śmiechu, naturalnie. Tauryn musiał z nią już wielokrotnie współpracować i pomimo że puściła mu z dymem pół pracowni (i to trzy razy!), miał dla niej ciągle w zanadrzu cierpliwość i ciepły uśmiech.
Przynajmniej miał do tej pory.
- Głodny jestem. – oznajmił zupełnie niespodziewanie Ez, wlepiając w lisicę wielkie seledynowe ślepia. Musiała przyznać, że był nawet całkiem uroczym dzieciakiem; szczególnie gdy siedział rozkraczony na jej podłodze wśród walającej się wszędzie ziemi, z umorusaną twarzą i wyrazem śmiertelnego wręcz skupienia podczas przesadzania kwiatków z doniczki do doniczki.
Usiadła na łóżku, odkładając na bok zwinięty z biblioteki ludzki kryminał.
- I co my z tym zrobimy, hmm? – zerknęła na zegar wiszący na przeciwległej ścianie. – Bez szans, teraz jest pora obiadowa. Musimy poczekać kilka godzin.
- Ale ja chcę już! I miód też chcę, daj mi miód!
- Dobra, dobra, tylko nie wyj! – zerwała się przestraszona, iż ktoś usłyszy go z korytarza. Poza tym nie chciała żeby zaczął się mazać; dolna warga zaczęła mu jakoś podejrzanie drżeć.
- Lirth, jesteś tam? – huli jing zamarła w pół ruchu. Jeszcze jego tu brakowało!
Pukanie do drzwi nasiliło się. Zanim lisica zdążyła zareagować, usłyszała wibrujący głosik elfa.
- MIÓD!!
Zmieniła zdanie; to najpaskudniejsze dziecko, jakie w życiu spotkała.
Po drugiej stronie zapanowała cisza.
- Bogowie, ratujcie mnie… - zamruczała pod nosem. Dopadła do drzwi, w jednej chwili chwyciła za kołnierz stojącego za nimi wampira i wciągnęła za próg, zanim zatrzasnęła je z powrotem – TY – wskazała skonfundowanego czarnowłosego – jesteś cicho i nie wyprowadzasz mnie z równowagi, bo żywcem wyrwę ci te bielone kły, a TY – tym razem smukły palec skierowała na ostrouchego brzdąca – jeszcze raz się odezwiesz, a zwiążę cię, wsadzę do worka i zakopię pod chwastami w ogródku! Zrozumiano!?
- Ta, a skąd wytrzaśniesz liny, co? – maluch spojrzał na nią z tryumfem krzyżując ręce na piersi. Zdecydowanie zaczął się wyrabiać siedząc z Lirth w jednym pokoju przez tyle czasu.
Rudowłosa w dwóch krokach podeszła do szafy i wyciągnęła z jej czeluści blisko trzymetrowy powróz.
Chłopcy spojrzeli po sobie, by następnie powoli zgodnie skinąć głowami. Obydwaj woleli jeszcze pożyć; najlepiej bez żadnego większego uszczerbku na zdrowiu. Z wariatami nie ma co zadzierać.
- Czyli, krótko mówiąc – odezwał się Nevra, spoglądając na przysłuchującego się wszystkiemu elfa – cofnęłaś go o kilkadziesiąt lat i nawet nie wiesz jak to zrobiłaś?
- Gdybym wiedziała jak, raczej wystarałabym się już o antidotum, pomyślałeś o tym?
- Ale… jak? Przecież ty masz do tego dwie lewe ręce, zdecydowanie większa szansa była na to, że go zabijesz, a nie zrobisz jakiś innowacyjny przepis!
Uniosła brew – No co ty nie powiesz?
- A ja mam pytanie - obwieścił w tym momencie Ezarel, jak na grzecznego elfa przystało podnosząc tym samym paluszek do góry. Bądź co bądź ten gruby sznur dalej leżał na widoku – czyli ja już byłem duży, a teraz przez ciebie znowu jestem mały?
Wzruszyła ramionami. – W zasadzie tak. Ale uwierz mi, powinieneś mi za to dziękować. Chociaż stałeś się względnie znośny.
- Ale – kontynuował – skoro nie jesteś moją opiekunką, to kim ty jesteś?
Zapadła chwila absolutnej ciszy. Lir i Nevra spojrzeli po sobie, by wybuchnąć gromkim śmiechem.
- Nic nie rozumiem… - skonfundowany malec patrzył to na jedno, to na drugie.
- Tak się składa – Nevra postanowił zabrać głos – że jesteśmy kumplami. Bywa różnie, ale raczej to najtrafniej określa pokręcone relacje w naszej trzyosobowej paczce. Chyba że liczysz Kareen, wtedy podbijamy do czterech.
- Ale ja nie mam „kumpli” – odrzekł jakby z odrazą. – A już na pewno nie takich jak wy. Nawiązuję znajomości wyłącznie z wyselekcjonowanymi przez moich rodziców dziećmi członków najwyższej rady, nie z takimi… - intensywnie szukał wystarczająco adekwatnego słowa - …łazęgami.
- Wiesz, nagle przestałem się dziwić dlaczego chciałaś go wtedy zostawić tym Blackdogom na pożarcie.
- Co nie? Kusiło niezmiernie. Tak się składa – tu Lirianath zwróciła się do elfa – iż ta „łazęga” – wskazała na siebie – kiedyś uratowała ci życie. Gdyby nie ja, pewnie już byś nie żył.
- Albo służył za jeńca na Ziemi; jednego z tych, których poddaje się bestialskim eksperymentom – wtrącił mimochodem Nevra.
Maluch zamilkł. Zdawał się wpaść w głęboką zadumę, tak niepodobną do dzieciaków w jego wieku. Mimo jego zachowania oraz groteskowości całej sytuacji, ta historia pomagała lisicy dostrzec pewne aspekty, które wcześniej jej umykały. Owszem, podczas życia z tak zwanego okresu „przed KG” był rozpieszczany, ale przy tym tłamszony i niedopuszczany do posiadania własnego zdania. Poza tym odnosiła nieodparte wrażenie, że zupełnie pozbawili go dzieciństwa – jakie dziecko używa takich zwrotów podczas rozmów jak on? Nie znała takiego.
Faktem jest, że mieszkańcy Kwatery rzadko rozmawiali o swojej przeszłości – każdy znajdował tu ostoję od dotychczasowych problemów, gdyż coś ostatecznie skłoniło każdego z nich do przybycia tutaj. Tworzyli zgraną organizację, w gruncie rzeczy niewiele o sobie wiedząc. Taka dziecięca szczerość otwierała oczy.
- Zarządzam porę obiadową – Lir podniosła się na równe nogi. – Idziemy coś zwinąć ze stołówki, zanim ktokolwiek się kapnie.
- A będzie miód? – elf spojrzał na nią błagalnie.
Skinęła głową z uśmiechem błądzącym na ustach.
- Zobaczymy, co da się zrobić.
Upływały dni. Tauryn powinien już wrócić; jak widać jego misja okazała się bardziej skomplikowana niż wszyscy zakładali. Z pomocą Nevry udawało się jej w miarę pilnować coraz bardziej charakternego elfiątka. Zaczął z niego wyłazić ezareliczny charakterek – nie dawał się tak łatwo zająć, czy wyprowadzać w pole. Może nie krzyczał (groźba sznura wisiała bowiem w powietrzu), jednakże kilka razy udało mu się umknąć, gdy żadne z nich nie patrzyło. Raz wampir znalazł go w zbrojowni, innego dnia wciągnęli go do pokoju rudowłosej w ostatniej chwili – jeszcze moment i dopędziłby go Tiwo rozwścieczony do granic możliwości. Prawdopodobnie chodziło o te dwie zaginione z tajnej spiżarni beczki miodu. Cóż… może nie do końca tak tajnej, jak myślał sam kucharz; ostatecznie niewiele ukryje się przed dwójką rządnych przygód i jedzenia członków Straży Cienia. Poza tym to też nie była ich wina, nikt nie sądził że mały Ez może mieć tak dobrą pamięć!
- Lotos pięć.
- Czarny kieł.
- Elfia królowa i… dublet! Znowu wygrałam! – Lir sięgnęła po purropasy leżące między nimi. Siedzieli u niej w pokoju, z Ezarelem w roli obserwatora. Być może nie powinni uprawiać hazardu przy dziecku, ale jakby nie patrzeć była to jedna z bardziej zajmujących go aktywności. Z wypiekami na twarzy śledził ich poczynania, podczas gdy oni mieli święty spokój nie musząc go ukrywać, gonić, uciszać… Przynajmniej w trakcie rozgrywek się nie odzywał.
- A teraz mogę?
- Nie ma mowy, za młody jesteś! – Lir żartobliwie dała mu pstryczka w czoło.
- Ale przecież… Au! – odepchnął jej rękę – przecież już i tak wiem na czym to polega. – upierał się dalej, dotykając tym samym czoła jakby w poszukiwaniu obrażeń po jej „szponach”. – Poza tym, co właściwe macie do stracenia?
- Honor i pieniądze, szarlatanie – odparł Nevra przeciągając się, a następnie chwytając karty do ponownego tasowania. – Ty odkąd trafiłeś do KG ogrywałeś wszystkich, ograbiając ich literalnie ze WSZYSTKIEGO.
- To znaczy?
- Miód szedł zawsze w pierwszej kolejności – zaczęła wyliczać Lir. – A dalej już bez większego znaczenia: składniki do eliksirów, spinki do włosów, nożyce ogrodowe…
- Odżywki do włosów, nowy młot… - przyłączył się po chwili wampir.
- Raz nawet kowadło!
- Worek esencji transmutancji.
- Zestaw do szycia…; ty, a Edgar to przegrał raz chyba nawet dziurawe skarpety, nie?
Nevra parsknął śmiechem na wspomnienie jednego z największych osiłków w Kwaterze opuszczającego jadalnię w samych bokserkach.
- I że niby ja to zrobiłem? – Ez spoglądał na nich jednocześnie z zaciekawieniem i powątpiewaniem. – Przecież w życiu w to nie grałem!
- Ale masz do tego smykałkę, stary – odrzekł Nevra. – Wtedy było jak dzisiaj – po prostu przyszedłeś ot tak, popatrzeć z nudów co robimy. Nawet się wtedy nie lubiliśmy, raczej musieliśmy się wzajemnie tolerować. A ty podszedłeś, zobaczyłeś ze trzy gry i wykładając swoją kasę pytasz, czy możesz spróbować. Na wszystkich bogów, w życiu więcej nie przegrałem! – wampir szczerze się zaśmiał.
- Teraz się śmiejemy, ale wtedy miałam ochotę wydrapać ci oczy! – uśmiechnęła się do odległego wspomnienia Lirianath. – Byłam pewna, że specjalnie oszukałeś nas aby łatwo wygrać.
- A potem? Co się stało potem?
- Potem… - huli jing błysnęły oczy. – Potem wystawialiśmy cię jako swojego. Po tygodniu nikt przy zdrowych zmysłach nawet nie miał odwagi w twoim pobliżu powiedzieć słowa „karty”.
- Daleko jeszcze?
Rudowłosa wzruszyła od niechcenia ramionami, jednocześnie poprawiając zsuwające się ramiączko sfatygowanego plecaka. – Kto wie? Dzień, może dwa dobrego marszu? – zmarszczyła brwi, spoglądając na odległy horyzont. – Chociaż tym książęcym tempem może nawet ze cztery. Nie dasz rady szybciej przebierać swoimi becketowymi nóżkami?
Przekręcił oczami, mocno poirytowany. – To że po godzinie zrobiły mi się pęcherze na stopach nie znaczy od razu że nosili mnie zawsze w lektyce, wiesz?
Prychnęła śmiechem. – Mówisz? A jak spędzaliście czas z „wyselekcjonowanymi dziećmi urzędników”? – naigrywając się z niego zaznaczyła w powietrzu tak wyraźne cudzysłowy, że nawet Minaloo bez trudu by je zobaczył. – Przy ciastku i herbatce?
- Taa, i obmyślaniu jak przeprowadzić zamach stanu na wyrodnych rodziców. Poza tym po naszych ogrodach nie dało się biegać, ochrona była ze trzy razy szybsza od wkurzonego Tiwo!
Do przewidzenia było, iż nie da rady siedzieć w zamknięciu kolejnych dni bez narażania się na wścibskie pytania. Gdy elf uciął sobie któregoś razu popołudniową drzemkę, jak z procy wystrzeliła do pokoju zbiorczego i wzięła najdłuższą misję jednoosobową jaka była jeszcze bez obstawy. Wyruszyli przed świtem – ona obładowana jak zwierzę juczne, on zawinięty dla niepoznaki w co najmniej cztery chusty na wzór Szecherezady. Po prawdzie gdy oddalili się od Kwatery chciała dać mu jego, jak wcześniej się wydawało, rozsądny przydział, ale maluch po wzięciu plecaka na barki poturlał się do tyłu i niczym nieporadny żuczek leżał wymachując bezradnie rękoma i nogami, przeważony przez bagaż. Na początku trochę się dąsał, bo dobrych kilka minut czekał na ratunek, ale nie mogła sobie odpuścić. Ten widok był przekomiczny, musiała go sobie utrwalić!
Misja nie była trudna – raczej należała do tych nużących. Miała (a w tym wypadku mieli) udać się do wioski na drugim krańcu zatoki, by przeprowadzić rutynową kontrolę – inwentaryzacja, skład osobowy, rozmowa z miejscowymi. Najdłuższą i najbardziej angażującą część stanowiła podróż w obie strony, co wyjątkowo było jej na rękę. Chciała kupić sobie jak najwięcej czasu licząc na to, iż głowa Alchemików raczy wrócić podczas jej nieobecności i zrobić sobie urlop od misji. Nevra ma tego dopilnować.
Im więcej spędzała czasu z małym Ezem, tym mocniej utwierdzała się w przekonaniu, że taki eliksir można by nawet opatentować. Owszem, bywało ciężko, plus bała się konsekwencji swojej kolejnej eliksirowej wtopy, ale patrząc na to z drugiej strony – przynajmniej na nudę nie narzekała. Aż dziw pomyśleć, iż jeśli planowo na jej egzaminie stawiłby się Tauryn, a nie jego prawa ręka, nic z wydarzeń ostatnich kilkunastu dni nie miałoby miejsca. Fatum bywało doprawdy zaskakujące.
Nurtowała ją również zagadkowa kwestia przywrócenia „starej” wersji elfa, tej poprawnej. Czy to będzie możliwe? Nie widziała innego rozwiązania; żarty żartami, ale na dłużą metę byłoby to dziwne. I takie… niesprawiedliwe. Czułaby się winna pozbawienia go tożsamości. Poza tym czy gdy przywrócą go do poprzedniej formy, on będzie wszystko pamiętał, czy może zapomni wydarzenia ostatnich dni?
Elf złapał ją za brzeg podróżnego płaszcza. – Mówię do ciebie, rudzielcu. Pali się, że tak pędzisz?
Otrząsnęła się z myśli wirujących w głowie. Będzie, co ma być.
Poczekała aż wytrzepie z butów drobne kamyczki („one kaleczą stopy do krwi, nie masz czucia, potworze, że jesteś w stanie je ignorować?”), a następnie wśród śmiechu i przekomarzań ruszyli dalej przed siebie. W znane i to mniej zbadane, ku przygodzie.
Spojrzeli na siebie z konsternacją.
- Czyli, jeśli dobrze rozumiem – zaczęła z niewyraźną miną Lirth – macie tu jakiegoś potwora, który uprzykrza wam życie?
- W rzeczy samej! – odparła poruszona szamanka. – Krąży nocą po lesie i podgryza korzonki, to niedopuszczalne! Nie wiem dlaczego nikt z Kwatery nie pofatygował się do nas wcześniej, sprawa jest poważna!
- Doprawdy, „śmiertelnie poważna” – burknął elf, za co dostał mało subtelnego kuksańca od huli jing. Relacje z klanem hamadriad na tym wybrzeżu i tak były mocno nadszarpnięte po nie tak dawnym, przypadkowo spowodowanym przez rekrutów pożarze w tych rejonach. Oczywiście konflikt próbowano załagodzić, ale driady z zachodu tylko wyglądały na słodkie i niekoniecznie rozgarnięte. Poza eterycznym wyglądem charakteryzowały je hardość i zatrważająca pamiętliwość. Ponadto jak powszechnie wiadomo ten gatunek driad jest szczególnie związany z drzewami, które decydują o ich „być albo nie być”. Ich gwałtowna reakcja była w pełni zasadna.
- W takim razie może jakieś znaki szczególne? Długie kły, wyłupiaste ślepia, masywna postura? A może wręcz przeciwnie? – dopytywała huli jing, modląc się przy tym w duchu, by stwór nie był czerwony.
Szamanka wzruszyła bezradnie ramionami.
- Sądząc po śladach zębów jest przeżuwaczem. Poza tym nie jesteśmy w stanie powiedzieć nic więcej, zbyt dobrze się ukrywa!
- Czyli istnieje szansa, że jest niewielkich rozmiarów… - analizowała lisica, próbując przywołać w głowie wszystkie chowańce mogące klasyfikować się do sporządzanego rysopisu.
- Albo niewidzialny! – wykrzyknął entuzjastycznie elf.
Ruda jedynie prychnęła. Nie było mowy o podobnej ewentualności! Jedyny niewidzialny chowaniec o którym wspomina się w eldaryańskich kręgach przynależy do świata legend. Żadne rzetelne źródło nigdy nie potwierdziło informacji o znalezieniu choćby tropu Vacablagry, nie mówiąc o samym stworzeniu.
- Ale… - próbował Ezarel.
Lirianath zniecierpliwiona machnęła w jego stronę ręką, jak gdyby odpędzała nazbyt żywotnego Draflayera. – Proszę cię, bądź przez chwilę tak miły i daj mi się skupić, jeśli nie planujesz błysnąć czymś użytecznym. Przecież ten pomysł jest śmieszny, a sprawa poważna!
W wyniku jej chłodnej reakcji Ez wyraźnie się naburmuszył, ostentacyjnie odchodząc na pewną odległość, by nie uczestniczyć w dalszej rozmowie. To co powiedział wydało mu się oczywistym – stworzenie którego nikt nie widział? Niewybrednie jedzące nawet wielowiekowe korzonki tej starej babci, która każe zwać się szamanką? Tylko ten jeden chowaniec mógł być za to odpowiedzialny, był o tym przekonany!
Podczas gdy Lirianath snuła dalsze domysły, w głowie małego elfa dość śmiało zaczął kiełkować pewien pomysł.
- Skoro nie chce mnie słuchać – myślał – to nie zaszkodzi prowadzić dwóch śledztw jednocześnie. Niech szuka sobie tego swojego chowańca, czymkolwiek niemiałby być.
Z tą myślą obejrzał się na nią, by następnie ruszyć w dół zbocza – wprost do wioski hamadriad. Jeszcze jej pokaże, że potrafi być użyteczny!
- Ezarel? Niebieski, gdzie znowu polazłeś?! Utrapienie z tym elfem…
Lirth przemierzała szybkim krokiem wioskę, lustrując uważnie każdy zaułek. Prawdą było, iż Ez zachowywał się ostatnio dość dziwnie. Unikał jej, znikał na całe dnie wracając tylko na posiłek wczesnym popołudniem, by znowu przepaść. Spodziewała się, iż chodzi o to jak potraktowała go przy szamance – były to jedynie domysły, ale jako że nie rozmawiała z nim od przeszło tygodnia, nie miała nawet możliwości ich zweryfikować.
Początkowo cieszyła się z takiego obrotu spraw. Dzięki temu, iż „panicz” postanowił zająć się sobą, miała więcej czasu na swoje małe dochodzenie w sprawie korzonkowyjadacza. Inwentaryzacja i pozostałe sprawy papierkowe zajęły jej raptem pół dnia; zagwozdka dotycząca tajemniczego chowańca spędzała jej natomiast sen z powiek. Na liście głównych podejrzanych znajdował się Sabali, choć równie dobrze mógł to być Lamulin, Pimpel, czy Beriflower. W każdej z hipotez znajdowała się niestety luka, kładąca cień na podejrzenia – przykładowo pierwszy i główny podejrzany. Wioska słynęła z najznakomitszych po tej stronie wybrzeża wyrobów tkanych: ubrań, dywanów. Aby móc rozwijać swoje tkackie zdolności, w pobliżu wioski hamadriady utrzymywały ogromną plantację kwiatów bawełny, czego oczywistym następstwem było wzmożone występowanie w tych rejonach Sabalich. Na niekorzyść hipotezy działał natomiast fakt, iż jest to gatunek dość wybredny, dlatego aby zdecydować się na podgryzanie trudnodostępnych korzonków, zwierzęta musiałyby być niezwykle głodne i zdesperowane.
I znowu dochodzimy do muru.
Obecnie natomiast poza frustracją spowodowaną dalej nierozwiązaną zagadką, pojawiała się kwestia przedłużającej się nieobecność elfa. Niech sobie zwiedza i zbiera tutejsze kwiatki – żaden problem, ale dlaczego nie wrócił jak zazwyczaj? Nadchodził zmierzch, a ona nie widziała go odkąd wczoraj zniknął w swojej izbie. Mogła być zapalczywa, czy uparta; nie mniej Ez to w tym momencie tylko dziecko, a ona czuła się za krnąbrnego ostrouchego odpowiedzialna, w związku z czym musiała go zlokalizować i porządnie zmyć mu głowę za takie nocne wędrówki.
Zapanował mrok, a wioskę rozświetlały jedynie latające tu i ówdzie świetliki, gdy niechętnie skierowała swoje spojrzenie w stronę lasu. Ostoję hamadriad obeszła już wzdłuż i wszerz – nie było mowy, by młody się przed nią ukrył. Jedyne co w tym wypadku pozostało, to przeszukanie gęstego boru otaczającego wioskę wokół z trzech stron – tam, gdzie granicy nie stanowiła nieprzenikniona teraz tafla ciemnej jak smoła wody.
- Na wszystkich bogów, zabiję go jak tylko wpadnie mi w ręce… - z ciężkim westchnieniem położyła lewą dłoń na rękojeści miecza i zanurzyła się w ciemną toń lasu.
Nieustannie czuła się obserwowana przez wiekowe, gęsto rosnące drzewa. W normalnych warunkach wyjęłaby krzesiwo by roztoczyć wokół choć trochę światła, jednakże powstrzymała się od tego – ostatecznie nie tak dawno te tereny płonęły. Wolała nie być przyczyną wojny; i tak do zbyt wielu kataklizmów doprowadziła w swoim życiu. Wytężała więc wzrok i wypatrując znienawidzonych obecnie seledynowych ślepi starała się ignorować głosy rosnącego oburzenia. Wiekowy lud najwyraźniej nie był zachwycony jej niezapowiedzianą wizytą.
- I właśnie dlatego zawsze wolałam paprotki… - zamruczała do siebie lisica. – Takie mniej wygadane.
Powoli dopadało ją zniechęcenie. Straciła rachubę i nie wiedziała nawet, jak długo przemierza ten ciemny bór witający ją z każdym zakrętem jednakowo monotonnym krajobrazem. A może się zgubiła i krąży w koło? Dysponowała dość dobrą orientacją w terenie, ale kto wie? Ostatecznie nie miała oczu kota.
Ezarel też nie.
A jeśli coś mu się stało? Co zrobi, jeśli okaże się, iż zaatakował go wrogo nastawiony, głodny chowaniec? A może się zgubił?
- Uspokój się, Lirth. – mówiła do siebie, starając się przekonać. – Na pewno wrócił do domku w wiosce i wygrzewa się teraz pod kołdrą, a jutro będzie się z ciebie śmiał mówiąc, że bez sensu błąkałaś się wśród tych starych, niegrzeszących uprzejmością próchen.
Nagle dostrzegła majaczącą w oddali zielonkawą poświatę. Zaintrygowana, podążyła szybkim krokiem w tamtym kierunku, zachowując maksymalną ostrożność. Kto wie, co to może być?
W miarę zbliżania się dostrzegła, że światło emituje dziwny przedmiot trzymany przez niewysoką, powoli podążającą przed siebie postać. Z niedowierzaniem obserwowała chwiejący się w rytm kroków średniej długości błękitny kucyk małego podróżnika.
Zatrzymała się, nie wiedząc czy powinna zacząć się śmiać, płakać czy poderżnąć mu gardło za jego lekkomyślność.
- Żartujesz sobie?! – krzyknęła w jego stronę. – To ja cię szukam, zamartwiam się czy coś cię porwało, czy jeszcze żyjesz, a ty od tak spacerujesz sobie w środku nocy po sercu lasu?! – prychnęła, wyrzucając ręce do góry na znak swojego oburzenia. – Co ty sobie myślałeś?!
Wzruszył ramionami, odwracając się w jej stronę. Dziwna konstrukcja przypominająca pochodnię oświetliła jego dziecięcą buzię, nadając jej diaboliczny wygląd.
- Nie chciałaś mnie słuchać, dlatego sam postanowiłem pokazać ci, że mam rację.
Spojrzała na niego wielkimi oczami – Nie powiesz mi chyba, że…
- Tropię Vacablagrę, dokładnie. Podczas gdy ty szukałaś wśród swoich „naukowo potwierdzonych chowańców” – powiedział to specjalnie ją przedrzeźniając, na co nieznacznie się skrzywiła – ja czytałem trochę w miejscowej bibliotece. Podania mówią, że Vaca najprawdopodobniej jest albo przezroczysta, albo ciemna jak noc – dlatego właśnie nikt jej nigdy nie widział. Jakakolwiek by nie była, w obu przypadkach da się ją zobaczyć jeśli się na nią poświeci – jeśli będzie przezroczysta, załamie światło, a jeśli ciemna – odbije je.
Patrzyła na niego podejrzliwie. – Skoro tak, to wyjaśnij mi proszę w jaki sposób tak duży chowaniec nigdy nie zostawił po sobie żadnych śladów?
- Ty też jesteś wielka i potrafisz się skradać, inaczej nie byłabyś szpiegiem.
- Wielka!? – aż zachłysnęła się z oburzenia. – Ja ci dam wielka, ty wyzuty z taktu…
Podszedł do niej i poklepał ją po ręce z uśmiechem kpiarza – No już, już. Bo ci żyłka pójdzie.
Doszła do wniosku, że spędzili ze sobą zdecydowanie za dużo czasu, skoro właśnie pokonał ją jej własną bronią. Skrzyżowała ręce na piersi.
- Dobra, mądralo, nie pozwalaj sobie. Mimo wszystko ja tu szefuję! – rzucił jej powątpiewające spojrzenie, ale wyjątkowo postanowił nie komentować. – Więc, zakładam że masz jakiś trop?
- Szczerze mówiąc – zaczął, ponownie ruszając obraną przez siebie trasą – kilka dni temu znalazłem dość dziwne ślady w tych okolicach. Ale teraz…
Zaczęła się śmiać. – Czekaj, czekaj – niech zgadnę. Zniknęły w niewyjaśnionych okolicznościach?
- No… mniej więcej.
Ponownie się zatrzymała, patrząc na niego z niedowierzaniem.
- Czyli, jeśli mogę spytać, jak ty to widzisz? Chcesz mi powiedzieć, że mamy chodzić teraz bez sensu w środku nocy po jakichś skrajnie dzikich terenach goniąc prawdopodobnie nieistniejącą mrzonkę, bo TOBIE SIĘ WYDAWAŁO, że coś znalazłeś?! No tak, czego ja w ogóle oczekiwałam. Przecież dalej jesteś tylko dzieckiem, elfim w dodatku. Masz zbyt rozdęte ego, żeby w tej główce zmieścił ci się chociaż szczątkowy mózg gada.
- Co takiego?! – w do tej pory spokojnym Ezarelu w jednej chwili się zagotowało. – Jak dotąd to ty błądziłaś jak dziecko we mgle!
- Szukałam chociaż wśród czegokolwiek, co istnieje!
- Aaa, no przecież. I co, znalazłaś coś interesującego?
- Jeszcze nie, potrzebuję więcej czasu.
- To może tobie brakuje tych kilku cennych klepek, że tak słabo ci idzie myślenie? Taka jesteś „dorosła” i „poważna”, a zupełnie nie wiesz co robisz! Tak samo jak w tym laboratorium, podobno ciągle nie możesz zdać najprostszego z możliwych egzaminów! To twoja wina, że jestem teraz jaki jestem!
Zszokowana spojrzała na malucha u swojego boku nie dowierzając w to, co usłyszała.
- S… słucham?
Uśmiechnął się do niej złośliwie, mrużąc oczy.
- Nevra mi powiedział. W sumie to było do przewidzenia – w końcu rude jest wredne, uparte i lekkomyślne, ale z pewnością nie grzeszy intelektem.
Mord zaświecił w oczach Lirth i narastał z każdym jego słowem. Gdy skończył, mierząc go stalowym spojrzeniem powiedziała tylko:
- Oddawaj.
Ez stracił na moment rezon, nie rozumiejąc. Po chwili podążył za jej spojrzeniem i zerknął na swoją pochodnię z liści koki, kauczuku i fluorytu Crowmero nad którą ciężko pracował kilka ostatnich wieczorów.
- Nie ma mowy, to moje!
- Ach tak? – jej głos był za razem niezwykle chłodny i przesycony jadem. Zaczęła się do niego powoli zbliżać, jak drapieżnik polujący na ofiarę. – DZIECI - zaakcentowała – nie powinny bawić się ogniem.
- Ale to jedyna szansa…
- ODDAWAJ! – nie dała mu dokończyć, a jedynie skoczyła za niebieskowłosym, który zaczął w panice uciekać. Tu już nawet nie chodziło o pochodnię czy godność; naprawdę przestraszył się tego, co zrobi wściekła lisica gdy go dopadnie.
Odnotować – nie denerwować lisów. Zdecydowanie.
Gonitwa nie trwała długo, gdyż zwycięstwo huli jing było z góry przesądzone. Za każdym razem gdy krótkonogiemu elfowi udawało się schować, zdradzało go zielonkawe światło. Gdy już myślał że ją zgubił, zwinnie wychynęła zza drzewa i chwyciła go za ubranie, unosząc do góry jak gdyby nic nie ważył.
- Ej nie, to niesprawiedliwe! Stój, zostaw! – krzyczał Ez, miotając się w jej uścisku i próbując wyswobodzić z żelaznego chwytu.
- Po moim trupie – odparła rudowłosa, odsuwając go na bezpieczną odległość – tak, aby nie mógł jej kopnąć ani przyłożyć swoim zielonym wynalazkiem. – A teraz jeszcze raz uprzejmie proszę, oddaj mi to cudo. Nie powinniśmy pod żadnym pozorem bawić się w tym lesie ogniem, myślałam że dotarło to do ciebie za pierwszym razem!
- Kiedy to jest całkowicie bezpieczne! Ze wszystkich składników jedynym elementem palnym jest fluoryt, ale do tego musiałby zostać wymieszany ze śliną Blackdoga, a w tym sezonie nie występują one na tych terenach…
- … bo migrują do lasów za Smoczymi Górami – dokończyła za niego Lirianath, patrząc na niego z uznaniem. Po chwili się otrząsnęła. – Dobra, koniec z tym wymądrzaniem się, panie Wikipedia. Oddaj mi to.
Przechylił głowę i spojrzał na nią nierozumiejącym spojrzeniem. – Wiki co?
Wzruszyła ramionami. – Pojęcia nie mam, tak mi się powiedziało. A teraz pochodnię proszę!
Z boku ich krótka szarpanina wyglądała przekomicznie – lisica i sięgający jej biodra mały charakterny elfik drący koty o drewnianą pałkę świecącą na zielono. Do podobnego wniosku doszła kreatura obserwująca ich z ciekawością od dłuższego czasu pod osłoną nocy. Postanowiła dać wyraz swojej radości poprzez krótkie, dźwięczne parsknięcie.
Słysząc je zastygli w bezruchu, by po krótkiej wymianie spojrzeń jednocześnie ogarnąć wzrokiem okoliczne krzewy.
Wśród gałęzi zalśniły zielonożółte kocie ślepia.
Tauryn wracał do Kwatery Głównej z dwutygodniowym opóźnieniem – nikt nie spodziewał się, że skala szkód wywołanych przez ludzi za Morzem Atamana może mieć tak zatrważającą skalę. Cieszył się niezmiernie na myśl o powrocie do swojej spokojnej ostoi, obserwowania niczym niezmąconych jutrzni w swym ulubionym fotelu… Potrzebował urlopu, definitywnie. Od misji, zgiełku, kłopotów.
Gdy przestąpił próg bramy głównej, ktoś na niego wpadł. Wilczyca wydawała mu się znajoma – prawdopodobnie należała do mieszkańców Schroniska. Obrzuciła go spłoszonym spojrzeniem, przeprosiła i odbiegła w sobie znanym kierunku. Uczony starzec wzruszył jedynie ramionami.
Z każdym krokiem wzrastał jednak jego niepokój. Im bliżej Kwatery podchodził, tym więcej niespokojnych, poruszonych mieszkańców i chowańców napotykał na swej drodze.
- Co tu się dzieje? – zagadnął zielonowłosego elfa. On zmierzył kozła spojrzeniem, w którym zatliła się… nadzieja?
- Czyżby mistrz Tauryn wreszcie powrócił? – gdy alchemik skinął ostrożnie głową, spiczastouchy rozpromienił się. – To cudownie! Wyśmienicie! Może wreszcie znowu będzie normalnie!
- Ale co takiego? Co się wydarzyło?
- Nic nie wiesz, Szanowny? Pod twoją nieobecność zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Deewoluujące chowańce, zaginięcia… i plaga małych dzieci! Jest ich mnóstwo, są wszędzie! Jak zaraza!
- … dzieci? Ale skąd…? – Tauryn próbował połączyć wszystkie rewelacje zasłyszane od elfa. W Kwaterze rzadko kiedy spotykało się dziecko – było ich trochę w Schronisku, ale w dalszym ciągu nie sądził, żeby po zsumowaniu ich ilość wyszła powyżej trzydziestki. Wtem alchemik usłyszał narastający dudniący hałas, przypominający odgłos jaki wydaje stado pędzących Rawistów. Miał wrażenie, że kamyczki na żwirowej drodze pod jego stopami zaczęły wibrować.
- Czcigodny, kryj się! – krzyknął mężczyzna i pociągnął go w głąb alejki. Chwilę później zza zakrętu wypadł młody Ciralack, który nie oglądając się za siebie pobiegł dalej. Za nim natomiast pędziła cała zgraja najróżniejszych młodych faery – elfów, wilkołaków, wróżek, mieszańców… Nie sposób było ich zliczyć. Niektóre wołały uciekiniera, inne tylko gaworzyły. Co jakiś czas jeden z maluchów przewracał się i zaczynał płakać w niebogłosy z powodu pozdzieranych kolan.
- Dziadku, wycarujes mi kotka? – Tauryn spojrzał w dół, by dostrzec kto do niego mówi. Jego rozmówczyni miała nie więcej niż czterdzieści lat, burzę niesfornych czarnych włosów i brak chyba połowy mlecznych zębów. Wpatrywała się w niego jak w obrazek swoimi wielkimi niebieskimi oczami.
Znał ją, był pewien – nie wiedział tylko skąd. Wziął ją na ręce, odgarniając z buzi niesforne kosmyki.
- A jak ty masz na imię, szkrabie? – spytał.
- Azazel! – odparła z uśmiechem dziewczynka. Po chwili zmarszczyła brwi, intensywnie nad czymś myśląc. – O, wiem! – nagle szczęśliwy wyraz twarzy powrócił. – Gdy już wycarujes mi kotka, pomozes mi znaleźć rodziców? Chyba się zgubiłam…
Powoli wszystkie fragmenty układanki wskakiwały na swoje miejsce. Anomalia zaczęła się po jego wyjeździe… a mieszkańcy Kwatery wcale nie znikają. Oni deewoluują, tak jak chowańce! Upewniła go w tym Az, która należy do jego straży od kilku dobrych lat, i której bynajmniej nie zapamiętał jako śliniącej się, sepleniącej małej fanki magicznych kotków.
Pozostawało pytanie, w jaki sposób ktoś mógłby…
Zmarszczył brwi. Przyszedł mu do głowy tylko jeden pomysł.
- Zobaczymy co z tym kotkiem – zwrócił się do dziewczynki trzymanej w ramionach – lecz najpierw… Co powiesz na spacerek do laboratorium?
- Jesteś pewna, że to dobry pomysł?
- Błagam cię, jak możesz mieć wątpliwości? Przecież wszystkie moje pomysły są wyśmienite!
Elf spojrzał wymownie na swoje małe stópki, po czym patrząc na nią wskazał obydwoma rękoma na siebie. – Rozumiem, że to jeden z nich, tak?
- Och, weź już ze mnie zejdź, dobra? Nawet geniusze miewają wypadki przy pracy!
Plan nie był skomplikowany. Zauważyli, że Vacablagra szła za nimi, przyglądając się im z pewnej odległości – w ten sposób przywiedli ją w okolice jeziora. Teraz jedno z nich miało ją zdezorientować, a drugie w tym czasie spętać i unieruchomić. Potem pewnie wezmą ją do Kwatery żeby uzupełnić wpis o niej w „Wielkiej Księdze Chowańców”, czy coś – poza tym zdaje się faktycznie spora, a im przyda się tragarz. Później wypuści się ją gdzieś w okolicach niezamieszkiwanych przez duchy natury, aby ich przez przypadek znowu nie zaczęła konsumować.
Proste, czyż nie?
Jako iż zgodzili się, iż Ezarel nie ma szans doskoczyć jej nawet do poziomu oczu, rolę spętania bestii wzięła na siebie Lirth. Elf dostał zadanie szybsze, aczkolwiek wymagające dużej precyzji.
Desant z powietrza.
Ze swoich spacerów w poszukiwaniu tropów Vacki pamiętał, iż w pobliżu jeziora znajdowało się drzewo na które nawet on był w stanie się wdrapać. Poza tym przyjęli, że dzięki zagnaniu zwierzęcia nad brzeg, odetną mu drogę ucieczki. Tak więc gdy Lirth zwolniła by zawiązać sznurówki w swoim wysokim do kolan bucie, elf wyprzedził ją i zajął pozycję. Gdy huli jing upewniła się, że sama jest wystarczająco interesująca dla chowańca i ten dalej podąża za nią, ruszyła powoli w umówione miejsce.
- To co tam, wielkoludzie? – zagadnęła zwierzaka. – Korzonki były smaczne? Mam nadzieję. że już ci się przejadły, bo to znacznie ograniczyłoby nasze problemy… - mówiąc do Vacki jednocześnie zdjęła z ramion plecak i szukała w nim swojego słynnego sznura, bez którego nie ruszała się z Kwatery.
Spojrzała w stronę cichych pochrząkiwań. Okazało się, iż chowaniec wbrew pozorom nie był tak nieśmiały jak początkowo sądzili – mimo to w dalszym ciągu nie widziała go zbyt dobrze, gdyż kocie oczy przez większość czasu zdawały się samoistnie pływać w cieniu nocy. Jedynie raz na jakiś czas dostrzegała zarys sporych szczęk przeżuwacza dzięki zielonej poświacie emitowanej przez pochodnię, tkwiącą teraz bezpiecznie za jej paskiem.
Wyjęła kilka przysmaków licząc na to, że którymś z nich może przekupi żarłoczną kreaturę.
- Co my tu mamy… - zaczęła mówić pozornie do siebie. – onigiri, pistacjowe truskawki, owoc północy …. A może trochę eskimo? – z każdym słowem podnosiła przysmak do góry, prezentując go Vace. Co prawda zbliżyła się o kilka kroków, jednakże to wciąż było za mało.
Huli jing westchnęła głęboko, z bólem serca wyciągając przemyconą z ostatniej misji rewitalizacyjnej tabliczkę mlecznej czekolady. Spojrzała zwierzęciu w oczy. – Tym nie pogardzisz, co?
Zobaczyła wielkie falujące nozdrza kreatury niespełna trzy metry od siebie. Z każdym krokiem chowańca wpatrującego się żarłocznie w trzymany przez nią przysmak, w Lirth rosło zdumienie; patrzyła z niedowierzaniem na wyłaniające się z ciemności masywne cielsko. To coś było niewiele mniejsze od dorosłego Galorze! W jaki sposób nikt nigdy nie wytropił tego monstrum!?
Gdy Vacablagra chwyciła tabliczkę w zęby i chciała wyciągnąć ją z rąk lisicy, nagle z góry dało się słyszeć szmer liści, a po nim krótki piskliwy krzyk. Pełna zdumienia zamarła, by po chwili zacząć rzucać się we wszystkie strony, chcąc strząsnąć z siebie małego natręta; elf tymczasem kurczowo trzymał się fałdów skóry na jej karku, starając się za wszelką cenę usiąść na niej okrakiem.
Lirianath odskoczyła w ostatniej chwili, chroniąc się przed łapami zaopatrzonymi w ostre jak brzytwa pazury. Rzuciła się do plecaka po odplątany wcześniej sznur, jednocześnie kontrolując, jak radzi sobie Ez.
Sądząc po jego panicznym wyrazie twarzy i tym, iż zaczął powoli zielenieć, z pewnością szampańsko się bawił.
- Możesz się pospieszyć?! Błagam! – krzyknął w jej stronę, z całych sił przylegając do karku ogromnego stwora.
- To nie moja wina, że nie poczekałeś na sygnał! – wyjęła powróz, szybko zaplatając właściwy splot.
- To nie… AAA!!! – Vaca widząc, iż ma do czynienia ze zdesperowanym przeciwnikiem niczym sowa odwróciła swój ogromny łeb w jego stronę i zaczęła kłapać zębami, niemal odgryzając mu ucho. – TO COŚ MIAŁO BYĆ ROŚLINOŻERNE!
- Wytrzymaj! Jeszcze moment… - przewiązała sznur w ostatnim miejscu, by zacisnąć mocno finalny węzeł. – Już! – spojrzała na walczącą dwójkę. Nie było szans, iż chowaniec odsłoni wystarczająco nogi – chyba że postanowi wetrzeć Ezarela w trawnik i użyźnić nim glebę, a tego raczej Lirianath wolała uniknąć. Mierzyła wobec tego w szyję.
Niczym w zwolnionym tempie obserwowała jak splot opadła wokół masywnej głowy i zatrzymuje się na szyi. Trzymała mocno licząc, że teraz pójdzie z górki.
Przeliczyła się.
Vacablagra szarpnęła łbem z taką siłą, iż Lirth upadła na ziemię, by następnie zostać przeciągnięta kilka metrów w ślad za demoniczną krową. Faktycznie mogła przemyśleć umocowanie tego sznura wokół drzewa ZANIM zarzuciła jej pętlę na szyję.
Walka zdawała się przegrana. Przez chwilę oboje siłowali się ze zwierzęciem, jednak nie tylko nie poprawiali swojej sytuacji, a jeszcze dotkliwiej tracili wszelką godność. Ezarel po niedługim czasie został katapultowany na pobliskie drzewo, a lisica wyglądała jak marnej jakości chochoł z trawą i błotem oblepiającymi ją z każdej strony.
Wtem Vaca zatrzymała się. Ez próbował zeskoczyć na nią jeszcze raz, ale źle wymierzył odległość i spadł obok niej z głośnym plaskiem; nie zareagowała na to jednak. Wąchała jedynie powietrze, tak jakby złapała trop. Po chwili spojrzała w stronę miejsca, gdzie rozpoczęły się ich małe zapasy.
Pod drzewem leżała pochodnia z liści koki, emitując zielone światło o zadziwiająco mocnym natężeniu.
- Skoro twój wynalazek ma opóźniony zapłon, nie mogłeś być tak łaskaw i aktywować go wcześniej? – powiedziała Lir, wypluwając jednocześnie grudki błota. - W takim świetle bez trudu zobaczylibyśmy to bydle i jego gabaryty z należytym wyprzedzeniem.
Elf jedynie przysunął do ust wskazujący palec nakazując jej, by była cicho. Posłuchała.
Od strony pochodni poza narastającym zielonym blaskiem dało się słyszeć coraz głośniejszy syk.
Spojrzeli na siebie we trójkę – mały elf, wymazana błotem lisica i ciemny jak noc stwór o ogromnych ślepiach.
Jak gdyby mieli możliwość rozumieć się bez słów, w tym samym momencie wystrzelili przed siebie. Wybuch za nimi wypłoszył pobliską zwierzynę i spowodował zajęcie się w błyskawicznym tempie całej roślinności wokół tajemniczym, zielonym ogniem.
Las płonął.
Życie w Kwaterze powoli zaczynało powracać do normy. Raz na jakiś czas wpadało się jeszcze na zbłąkanego malucha, driady rzewnie opłakiwały zadeptane doszczętnie rabatki, ale poza tym panowała względna równowaga. Faery powracały do swoich obowiązków.
Eliksir, który przez przypadek przygotowała huli jing, znajdował się wprawdzie w rejestrze istniejących, co nie zmieniało faktu, iż z uwagi na działanie został uznany na ziemiach Eel za zakazany całe setki lat temu. Kilka tygodni zajęło Taurynowi znalezienie skutecznie działającego antidotum w starych woluminach składowanych w bibliotece i przygotowanie go w ilościach wystarczających na odwrócenie efektu wśród wszystkich członków straży.
Okazało się, że pozostawionym przez lisicę samotnym kociołkiem początkowo w ogóle się nie przejęto. Często stosowaną praktykę stanowiło w laboratoriach Eel zostawianie wywarów na noc, kilka dni, a nawet na całe tygodnie – wiele wyrobów musiało dojrzeć, zanim były gotowe do użycia. Po niemal dwóch tygodniach, w dniu gdy lisica opuściła Kwaterę wyruszając na misję, pewien ciekawski faery zainteresował się zawartością kociołka i odkrył, że przygotowywany w nim eliksir pachnie jak czekoladowe ciasteczka. Postanowił w związku z tym cichaczem podmienić kociołek na inny, zawierający losowo dorzucone składniki.
Tak, podmienianie zawartości również należało do szeroko rozpowszechnionych zachowań. To wyjaśniało między innymi czemu najwięksi alchemicy siedzą całymi dniami przy swoich stanowiskach i słyną z wyjątkowego terytorializmu.
Do naszego złodzieja wracając – nie znając receptury na ciasteczkowy napitek młody adept postanowił roztropnie rozlać zawartość do kilkunastu innych naczyń i w każdym rozcieńczyć esencję wodą. Następnie z jedną z tak spreparowanych porcji udał się na spotkanie ze znajomymi.
Zmniejszenie stężenia wywaru opóźniło efekt, jednakże przebieg był analogiczny – wszyscy którzy go skosztowali, po pewnym czasie stawali się dziećmi i tracili wspomnienia ostatnich kilkudziesięciu lat; do okresu życia, podczas którego byli w tym samym wieku, co po wypiciu eliksiru.
Pozostałe kociołki… cóż, łatwo zgadnąć, jaki spotkał je los.
No bo tak między nami - kto potrafi oprzeć się aromatowi czekoladowych ciastek?
Zastanawiacie się pewnie, jak rozwiązała się sprawa dwójki bohaterów i niewidzialnej krowy? Mieli zdecydowanie więcej szczęścia niż rozumu, trzeba im to przyznać. Tauryn po odkryciu kto stoi za dziwnymi wydarzeniami w Kwaterze od razu zlokalizował miejsce pobytu Lirth i wyruszył bez chwili zwłoki by wytargać ją za uszy. Dotarł do wioski w samą porę, by móc być świadkiem wybuchu szmaragdowej fali ognia, szybko zajmującej kolejne tereny. Jako doświadczony alchemik znał procedury bezpieczeństwa związane z każdym typem magicznych płomieni, dlatego też pożar został sprawnie opanowany – bez uszczerbku na czyimkolwiek życiu. Pomysł z pochodnią byłby świetnym posunięciem gdyby nie jeden drobny szczegół, o którym Ezarel nie doczytał; to, iż Blackdogi przemieszczają się o tej prze roku na inne tereny nie oznacza, że obszar jest zupełnie bezpieczny. Jak widać musieli trafić na tereny, gdzie dzikie psowate zwykły się stołować – znane są bowiem z niezwykle niechlujnego jedzenia i bryzgania śliną na wszystkie strony. Musiała pozostać na tamtej niewielkiej polance i po połączeniu z fluorytem stać się przyczyną wybuchu, który zapoczątkował gwałtowny pożar.
Szansa jedna na milion, jak mówią.
Po odnalezieniu szczękających zębami sprawców całego zamieszania w jeziorze, do którego wskoczyli ratując swoją skórę, staruszkowi zmiękło serce. Nie mniej nie obyło się bez solidnej reprymendy gdy w suchych ubraniach siedzieli grzejąc się przy kominku i dyskutując z szamanką w zamieszkiwanym przez nią domku. Vaca bojąc się wrócić do lasu, potulna jak Crylasm podążyła za nimi i dała zaprowadzić się do sanktuarium dla chowańców znajdującego się nieopodal. Zmieniła diametralnie nastawienie do nie tak dawnych wrogów po tym, jak uratowali ją przed utonięciem i pomagali utrzymać na powierzchni aż do przybycia odsieczy.
Jak oni to zrobili, pozostanie tajemnicą.
Po powrocie Ezarel jako jeden z pierwszych przyjął dawkę antidotum. Na drugi dzień odzyskał już swoje zwyczajowe gabaryty, cięty język i inne charakteryzujące go przymioty. Wydarzenia ostatnich kilku tygodni zdawały się zamglone jak wspomnienia snu, lecz z każdym dniem wracały do niego coraz wyraźniejsze.
- Ale jak to CAŁĄ?! – Lirianath ze zgrozą spojrzała na głowę alchemicznej gildii. – Przecież odkurzenie tego wszystkiego jest awykonalne!
- Nie, ale zajmie ci z pewnością całą wieczność! – zawołał do niej z szerokim uśmiechem na ustach Ez. – Radzę ci zabrać się do tego od razu; tylko tym razem nie doprowadź do końca świata, co?
- Skoro o tym mowa – zabrał głos Tauryn, gestem uciszając Ezarela i rzucając w jego stronę świeżą ścierkę – może tym razem pójdzie ci lepiej wypełnianie swoich obowiązków. We dwójkę z pewnością uwiniecie się z tym zdecydowanie szybciej – z tymi słowami udał się do wyjścia. Nie potrafił ukryć uśmiechu rozbawienia.
- Co…? – elf patrzył tępo na kawałek materiału w dłoni. Gdy dotarł do niego sens słów mistrza, on odezwał się po raz ostatni mówiąc:
- Macie sprzątać razem, żadnego dzielenia się na warty. Prewencyjnie was tu zamykam, wrócę sprawdzić za kilka godzin jak wam idzie. Powodzenia!
Gdy tylko jego ostatnie słowo wybrzmiało, zatrzasnął za sobą drzwi. Po drugiej stronie słychać było szczęk przesuwanej zasuwy, a po nim oddalające się powoli kroki.
Oboje spojrzeli po sobie, by następnie zmierzyć wzrokiem obszerne laboratorium, w którym nie sprzątano chyba od wieków. Lir podeszła do pierwszej z brzegu półki i z cierpiętniczym wyrazem twarzy zaczęła zdejmować słoje z drogocenną zawartością.
- Szykuje się szalenie długi, długi tydzień…
- Chyba nie myślisz, że kiwnę palcem aby ci pomóc? – elf nonszalancko oparł się o jeden z regałów i spojrzał na nią wyzywająco. – To wszystko twoja wina, jakby nie patrzeć. Może to cię nauczy, iż eliksiry to nie igraszka.
- Przepraszam? – zirytowana odwróciła się w jego stronę. – To nie ja prosiłam się o zabawę w małego laboranta, poza tym to tak naprawdę twoja wina, bo miałeś mnie pilnować!
- A ty co, nie umiesz obejść się bez niańki? – po tych słowach przygarbił się i ciągnął dalej zmienionym, piskliwym głosem – Maleństwo nie umie dodać tego korzonka? No już serdeńko, nie płacz. To normalne, że mając tyle lat jesteś zupełnie niesamodzielna. Buciki też ci zawiązać? – naigrywał się z niej dłuższą chwilę, do czasu gdy w jego stronę nie poleciała jedna z pustych probówek. Zaśmiał się. – Czyżby małemu rudzielcowi puszczały nerwy?
- Jeszcze chwila, a zabiję cię i będę tańczyć na twoich zwłokach z wiankiem na głowie, ty bezużyteczny… - zgrzytając zębami na powrót chwyciła ścierkę. Nagle twarz huli jing rozjaśnił przebiegły uśmiech. – Albo mam lepszy pomysł – kontynuowała zmienionym tonem. - Zanim uplotę wianek i skażę się na loch, co ty na to żeby opowiedzieć szerszej publice co nieco twoich skrywanych głęboko sekretów?
- Blefujesz – odparł bez chwili wahania. – Nie ma mowy, żebym powiedział ci cokolwiek osobistego na tyle, abyś mogła to wykorzystać.
- To ty tak myślisz, Mario… - odrzekła odwrócona do niego tyłem, pracowicie czyszcząc górną półkę i powstrzymując się z całych sił od parsknięcia śmiechem. Chciała brzmieć możliwie poważnie i profesjonalnie.
- Co takiego!? – elf zerwał się, patrząc na nią ze zgrozą. – Ale to niemożliwe, tylko Lśniąca Straż…
- … ma dostęp do poufnych danych? To miałeś na myśli? – rzuciła przez ramię, obdarzając go słodkim uśmiechem. Teraz gdy stała na blacie i znów górowała nad nim jak w trakcie ostatnich kilku tygodni czuła, iż wygrała tę rundę; on za to miał równie zagubioną minę, co wówczas. Ostatecznie ze złością chwycił płócienny kwadracik, namoczył go wodą i zaczął zaciekle ścierać jedną z licznych plam pokrywających laboratoryjne stanowiska.
- 1:0 dla mnie, niebieski.
Kilka słów ode mnie
Odpowiedź
Ostatnio zmieniony przez Lirianath (07-06-2021 o 08h10)