...............................................................................................
„[…]ichniejsza to próba jest; próba mająca uleczyć człowieczeństwo z człowieczeństwa. Człowiekiem być to już za mało. Przyszłość patrzy na nas pogardliwie i ciągle domaga się więcej. Chce czegoś, czego nie mamy i czego nie umiemy zdobyć. Ale cóżże to jest: człowiek — w starciu z czasami, w które wglądu nas złośliwie pozbawiono? I także Przyszłość, nasz nowy Bóg, poddaje najcięższej próbie sobie wybranych, najokrutniej się z nimi obchodząc.
Przyszłość boleśnie i brutalnie doświadcza swoje potomstwo.
Bo czymże są nasze dzieci, jeśli nie przyszłością?”
— fragment notatki wędrownego wróża
„Nie można dokładnie stwierdzić, czym jest owa choroba. Pytań jest wiele, lecz przy tak znikomej wiedzy nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć na żadne. Dlaczego choroba atakuje tylko dzieci? Najstarszy odnotowany przypadek miał lat szesnaście z dziewięcioma miesiącami. Siedemnastych urodzin nie dożył. Najmłodsze miały po trzy lata; młodszych nie odnotowano. Nie stwierdzono natomiast choroby u dorosłych, mimo przebywania wśród chorych dzieci, toteż nie jest to choroba zakaźna. Wiadomo tylko, że ma pięć etapów. Pierwszy: zmęczenie, dezorientacja, obojętność. Drugi: końcowe fazy snu, sucha skóra, oczy zaczerwienione i swędzące, odmowa przyjmowania pokarmu. Trzeci etap infekcji: paraliż. Pacjent nie wykazuje reakcji, zdaje się tracić rozeznanie otoczenia. Czwarty: ściemniałe źrenice, pacjent zamroczony i apatyczny, obfita potliwość, drgawki, wysoka gorączka. Piąty... piąty praktycznie nie istnieje. Źrenice całkowicie zaczerniały. Oddech i bicie serca ustają.
Notka: u małego procenta pacjentów śmierć następuje już w czwartym etapie.”
— Andreas van der Liett, cyrulik
„Zło spogląda na nas przez ślepia tych, których dusze zbyt niewinne są, by do piekła trafić, to więc one złe nie są. Nie dzieci temu winne, tylko ci, którzy swe niewinne lata już dawno porzucili, zawieszając na szali marnotrawstwa. Oni temu wszystkiemu winni: ich pycha, zawiść i wewnętrzna, roztaczająca się na wszystkie inne sfery zgnilizna. Ci oni, diabłom wierni, Bogu wrodzy, z uśmiechem na ustach czynią zło na świecie, radzi, że oto wreszcie wszystek ich otaczający staje się równie co oni zły i potworny.
I tylko ci maluczcy za to płacą”.
— ojciec Camilio
ziemia, drognasloe
Co może się znajdować w głowie szaleńca?
Jak ciemne, jak poplątane muszą być jego myśli?
A może — jest wprost przeciwnie? Może owe myśli wcale nie są poczerniałe i splątane? Może są ułożone i kolorowe? Może są lekkie, przejrzyste, pachnące kwiatami i miękkie niczym najmilszy puch?
Może są to myśli zbyt radosne, zbyt wspaniałe i proste, by pojąć je mógł zwykły człowiek targany normalnymi, codziennymi sprawami? Tak ponurymi, poplątanymi, nieciekawymi?
Może szaleniec jest zbyt szczęśliwy, by być normalnym?
Może. Ale któż to wiedział? Jednak podobne pytania pojawiały się coraz częściej, zwłaszcza gdy Nigredo roznoszące się po Drognasloe powoli przestało nie tylko przerażać, ale wręcz dziwić. Tę śmiertelną chorobę atakującą dzieci z czasem wciśnięto gdzieś w odmęty rutyny, powtarzając z udawanym, wyuczonym już żalem, że jak to szkoda kolejnego dzieciaka. Ale czy komukolwiek poza rodziną naprawdę było ich szkoda?
A skąd. Bo niby dlaczego? Dlaczego mieliby żałować dzieci, które umierały? Najważniejsze przecież, że oni, dorośli, byli bezpieczni.
Co może się znajdować w głowie szaleńca? Wielu zadawało to pytanie zwłaszcza spoglądając w te poczerniałe, puste, przeżarte Nigredo oczy. Zdawały się nieprzytomne, wręcz martwe, jakby coś w środku zniszczyło całego ducha i zostawiło jedynie tę przeklętą czerń przejmującą całe ciało. Źródłem zaś, co oczywiste, miały być oczy.
Wszak nie od dziś wiadomo, że oczy są zwierciadłem duszy.
Stara rudera z zewnątrz nie wyglądała najciekawiej. Niegdyś znajdował się tu burdel, ponoć niecieszący się zbyt dobrą sławą. Szybko upadł, a budynek zaczął niszczeć. I choć starano się go uratować, pewnych uszczerbków nie dało się naprawić. Nadgryzione zębem czasu czerwone ściany już dawno wyblakły. Niemal wszystkie okna zamurowano lub zabito deskami, ościeżnice okienne, kiedyś białe, były popękane i poczerniałe, a trzy stopnie prowadzące do równie zaniedbanych głównych drzwi były odrapane i poszarzałe.
Dopiero z tyłu ten, który wiedział, czego szukać, mógł coś odnaleźć. Właśnie na tyłach budynku, zarośniętych dzikimi krzewami i wysokimi trawami, znajdowało się przejście ukryte za jeżynami. Niewielka, drewniana klapa prowadziła do dużo bardziej zadbanych, jasnych drzwi, których pilnowało dwóch odzianych w błękit jegomościów. Nie mieli oni tam wiele roboty: niewielu przebywających wewnątrz kwapiło się w ogóle, by wychodzić na zewnątrz. W środku mieli wszystko, czego tylko potrzebowali: sypialnie, kuchnię ze stołówką, toalety, salę gier i zabaw, bibliotekę, a nawet małą oranżerię.
Jednak większość stanowiły wszelkiego rodzaju laboratoria i pokoje badawcze. To o tym budynku bardziej wtajemniczeni szeptali, że tutaj właśnie pracowano nad lekarstwem na Nigredo. Ochotnicy, jedni zwabieni wizją zarobku, a drudzy sławy i poklasku, próbowali znaleźć odpowiedź na pytanie: czym tak właściwie było Nigredo i jak z nim walczyć? Szukano więc, sprawdzano i porównywano.
A to wszystko z pomocą tych maluczkich, których choroba dotykała.
Takich właśnie maluczkich sprowadzała Cathiela Kellanar. I za to ją właśnie ukarano: za to, że sprowadziła dziecko chore, a nie zdrowe. Lecz jaki to miało sens? Przecież badali chorobę — więc powinni szukać dzieci chorych. Jednak Cathiela już dawno przestała pytać. I tak by jej nie odpowiedzieli, a ona zbyt wiele zawdzięczała tym wielkim, ważnym panom, by im podpaść.
Ale podpadła.
W owalnym, stosunkowo niewielkim gabinecie skąpanym w ciepłych brązach oczekiwał na nią jej szef. Wysoki, chudy jak tyczka mężczyzna miał bladą, pociągłą twarz o wąskich, malinowych ustach, intensywnie niebieskich, wiecznie podkrążonych oczach i rudych, krzaczastych, niemal zrośniętych ze sobą brwiach. Jego krótkie, marchewkowe włosy lśniły w delikatnym świetle, gładko zaczesane do tyłu. Lśniły także złote klamry jego długiego, niebieskiego płaszcza, z którym mężczyzna zdawał się nigdy nie rozstawać. Zwykle płaszcz był rozpięty, a Yorgoren lubił chwytać obiema dłońmi za jego poły, by jeszcze bardziej podkreślić swoją powagę — i przewagę. Teraz zaś, wpatrując się w Cathielę wściekle, tak mocno zaciskał na nich palce, że aż zbielały mu knykcie. Cath wolała patrzeć na nie niż spoglądać w oczy – tych się bała.
— Jak ty to sobie wyobrażasz? — wycedził przez zaciśnięte zęby.
Nie wiedziała. W ogóle tego sobie nie wyobrażała, bo nie sądziła, że po drodze mała Eileen zdoła zachorować na Nigredo. Cathiela mimowolnie zerknęła na stojącą pod ścianą dziewczynkę: dziecko kiwało się delikatnie w przód i w tył, wbijając puste spojrzenie w podłogę. Z ust ciurkiem ciekła jej po brodzie ślina, lecz Elieen nie zwracała na to żadnej uwagi. Cath zmarkotniała na ten widok; miała przyprowadzić ją zdrową i jak na razie bardzo dobrze sobie radziła z tym zadaniem. Ta wpadka była pierwsza, ale Cathiela nie miała wątpliwości, że Yorgoren będzie bezlitosny. I był.
— To dziecko jest chore! — warczał. — Chore na nic nam się nie zda! Ile razy miałem ci powtarzać, żebyś trzymała się procedur?! Ile…
— Przecież się ich trzymałam! — zaprotestowała, choć jej głos był wątły i piskliwy, jasno zdradzając jej stres. — Trzymałyśmy się bocznych uliczek, a zatrzymywałyśmy się tylko w domach bezdzietnych i bezzębnych starców! Tylko dwa razy schroniłyśmy się w gospodzie, ale za każdym razem sprawdzałam, czy czasem gdzieś wokół nie kręci się jakiś czarnooki dzieciak! No i ten drugi raz był wtedy, jak już mała była chora. Nie mam pojęcia, jak to możliwe, że Eileen złapała Nigredo! Robiłam wszystko, jak należy! Może ta choroba rozpyla się już jakoś inaczej? Może jest w powietrzu, może…
— TO DZIECKO JEST BEZUŻYTECZNE! — ryknął Yorgoren, a Cathiela aż drgnęła nerwowo, wyraźnie przerażona tym wybuchem. Momentalnie się w sobie kuląc, chwyciła machinalnie kosmyk swoich zniszczonych, kręconych, zielonych włosów, nawijając go sobie wokół palca. Zawsze tak robiła, gdy była w stresie, jakby podświadomie chcąc zniknąć za swoją gęstą czupryną. — Chcemy zdrowe dzieci, nie wraki, które za mniej niż miesiąc będą martwe! — Na chwilę Yorgoren zamilkł, chwytając się dwoma palcami za kość nosową. Przymknął przy tym oczy, odetchnął kilka razy, najwyraźniej starając się uspokoić, po czym gwałtownie uniósł głowę i kontynuował upiornie spokojnym tonem: — Daliśmy ci jedno bardzo proste zadanie. W zamian za opiekę nad Aenyati, która sprawnie i prawidłowo się tu rozwija. Dlaczego więc zawodzisz?
Cathiela wybałuszyła oczy i aż poczuła, jak zapiekły ją policzki, na których wypełzł intensywnie czerwony rumieniec. Nie spodziewała się tak surowej obelgi ze strony swojego szefa, tym bardziej, że z całą pewnością była niesprawiedliwa. Momentalnie urósł w niej bunt, który jeszcze przez jakiś czas walczył wewnątrz niej ze strachem. Jednak w końcu udało jej się zrozumieć, że musiała walczyć o swoje, bo nie była tutejszą niewolnicą i dobrze wykonywała swoje obowiązki. Nigdy nie oczekiwała za to żadnego dobrego słowa, ale stwierdzenie, że zawodziła, było boleśnie na wyrost.
— Ile już dzieciaków ci sprowadziłam? — spytała zjadliwym tonem, czując, że powoli traci nad sobą panowanie. — Dwadzieścia? Trzydzieści? Nie liczę. Sprowadzam jedno i wracam, by rozejrzeć się za kolejnym. Nawet nie wiem, po co wam one, ale wiesz co? Zupełnie mnie to nie obchodzi, bo, jak sam zauważyłeś, opiekujecie się Aenyati. Tylko dlatego latam po wisach i miastach i zbieram dla was bezdomne i biedne dzieciaki. Wszystkie były zdrowe. Ale k####! — Cathieli coraz trudniej było nad sobą panować, więc w pewnym momencie po prostu przestała to robić. — Nie wiem, czy zdarza ci się wyściubiać nos poza to swoje p###### laboratorium, ale po Drognasloe rozlazła się panika. Coraz więcej dzieci choruje na to cholerne coś, a kto wie, czy za jakiś czas nie przeniesie się to na starszych. I co wtedy zrobisz? Za staruchami mam ci ganiać?! To była jedna wpadka. — To ostatnie zdanie wręcz wycedziła, bardzo dobitnie wypowiadając każde słowo.
Wbrew temu, czego oczekiwała, Yorgoren jedynie uśmiechnął się kpiąco na ten jej mało znaczący wywód. Nie wypowiedziawszy na ten temat ani jednego słowa, odwrócił się na pięcie, świszcząc swoją niebieską peleryną. Następnie zmarszczył brwi, z uporem wpatrując się w chwiejącą się lekko dziecinę.
— Możecie z nią zrobić, co chcecie — mruknęła Cathiela, korzystając z tej krótkiej chwili ciszy. — Nie wiesz przecież, co się stanie, jak wykorzystacie do swoich badań chore dziecko. To dopiero pierwsza faza i macie cały tydzień, nim choroba zacznie postępować. A to, że jest otępiałe i zdezorientowane – to wam powinno jedynie pomóc. A jak się nie uda… no cóż. Najwyżej zrobicie z nią to co zwykle. Cokolwiek to jest.
To ostatnie najwyraźniej zainteresowało Yorgorena, ponieważ spojrzał na nią z kpiącą ciekawością, uśmiechając się nieco złośliwie. Coś w jego niebieskich oczach niebezpiecznie błysnęło i Cathiela już wiedziała, że nie powinna podejmować tej walki — cokolwiek miało nią być.
— Nigdy cię to nie interesowało? — zagadnął ze spokojem jej opiekun.
— Nie — odparowała stanowczo Cathiela, tym samym chcąc wreszcie skończyć ten wątek.
Wystarczy, że się domyślam, pomyślała ponuro.
eldarya, miasto eel
W świecie wypełnionymi najwymyślniejszymi, magicznymi stworzeniami rodem z bajek dla dzieci, powstało coś równie pięknego i magicznego. Lecz nikt z tamtejszych, jakże baśniowych stworzeń, nie potrafił tego wyjaśnić.
Jak to możliwe, że magia nie znała magii? I jak to możliwe, że owa magia w ogóle istniała? Nie wiadomo. Lecz jej egzystencja była niepodważalnym faktem, a równie jasnym okazało się, że nieodłącznym towarzyszem tych czarów jest tajemnica. Baśniowym stworkom bowiem musiało się tylko zdawać, że posiedli całą magiczną wiedzę. Ale czy to było w ogóle możliwe?
Ci starsi i mądrzejsi wiedzieli, że nie. I z zachwytem wpatrywali się w żywy przejaw magicznej tajemnicy.
Niezidentyfikowaną energię odnalezioną na skraju okolicznego lasu nazwano Eldingar, a wszystko przez jej połyskliwy kształt przypominający błyskawicę. Tak to właśnie bowiem wyglądało: jakby bogowie cisnęli naraz kilka piorunów i skrzyżowały się one w jednym miejscu, tworząc Eldingar. Lecz czym właściwie ten Eldingar był? I dlaczego końce tych grotów były czerwonawe, jakby umazane krwią? Tego miała się dowiedzieć Lśniąca Straż — grupa stworzeń mających za zadanie bronienie porządku w tej jakże pięknej, tchniętej magią okolicy. Zebrawszy wszystkie informacje, już niebawem mieli wybrać się na zwiad w poszukiwaniu większej ilości śladów. Lecz zanim to nastąpi, musieli przesłuchać jeszcze jedną osobę: małą Hreyę, dziewczynkę, która jako pierwsza zobaczyła Eldingar. Zdaniem wielu była to strata czasu, lecz przywódca Straży Cienia, zrzeszającej wszystkich szpiegów i strażników nocnych, chciał dowiedzieć się jak najwięcej. Dlatego z uwagą przyglądał się nastolatce stojącej na samym środku Sali Kryształu.
Rogi małej Hreyi były fantastycznym zjawiskiem i nikt nie potrafił go wyjaśnić. Długie, nieco poskręcane, o chropowatej, lekko brązowawej powierzchni i poroztykanych gdzieniegdzie czarnych żyłkach były twarde jak stal i żadne znane w Eldaryi ostrze nie było w stanie ich przeciąć. A jednak, kiedy tylko ta mała trzynastolatka tego chciała, jej cudowne rogi wyginały się pod najróżniejszymi kątami na wszelkie sposoby. Często się nimi bawiła lub zabawiała kilkuletnie istotki, które wprost uwielbiały nawlekać swoje zabawki na jej ruchome rogi. Przede wszystkim jednak ten wyjątkowy element zdradzał Hreyę i jej emocje. Kiedy się czegoś bała lub czymś się stresowała, jej rogi machinalnie się wyginały i dziewczyna nijak nie potrafiła nad tym zapanować.
A gdy stanęła na środku Kryształowej Sali, rogi śmigały we wszystkie strony z prędkością światła.
Przerażona Hreya rozglądała się na wszystkie strony, starając się unikać spojrzeń zgromadzonych tam ludzi. Większość z nich znała z widzenia, innych potrafiła rozpoznać po jakimś charakterystycznym elemencie, o którym słyszała, ale ani razu z nikim nie rozmawiała. W końcu to sama Lśniąca Straż! Hreya nigdy by nie pomyślała, że kiedykolwiek spadnie na nią zaszczyt rozmowy z tymi największymi osobistościami. Tymczasem w ciągu ostatnich kilku dni zdarzyło się to już dwukrotnie. Wtedy rozmawiała z tym wysokim blondynem o zielonych oczach i białym, długim płaszczu. Był bardzo miły i wyrozumiały, dlatego miała nadzieję, że i teraz to on będzie przeprowadzał z nią wywiad.
Jakże się więc ucieszyła, kiedy wspomniany blondyn podszedł do niej wolnym krokiem i uklęknął na jednym kolanie, lekko zadzierając głowę, by móc spojrzeć jej w oczy.
— Pamiętasz mnie, prawda? — zapytał łagodnym, miłym dla ucha głosem.
Dziewczynka skinęła lekko głową.
— Pamiętasz, co mi wtedy mówiłaś?
Kolejne skinienie.
— O wszystkim najpierw powiedziałam Renniemu! Często rozmawiamy, dlatego myślałam, że on… że on przekaże… — tłumaczyła lękliwie nastolatka.
— Opowiedz jeszcze raz, co tak naprawdę widziałaś — odezwała się rzeczowym tonem ich szefowa.
Wysoka, czarnowłosa lisica machała zawzięcie swoimi ogonami, zdradzając tym samym, że była poirytwana. To mocno Hreyę martwiło, dlatego tym bardziej starała się skupić wyłącznie na miłym blondynie. Mimo to czuła, jak jej rogi szaleją gdzieś wśród jej marchewkowo rudej czupryny, ale nawet gdyby chciała, i tak nie byłaby w stanie ich zatrzymać. Za bardzo się bała, by móc nad nimi zapanować. Dopiero kiedy blondyn mrugnął do niej przyjaźnie, nabrała powietrza do płuc, by następnie wypuścić je ze świstem i powoli zacząć mówić.
— A… a nie ukarze mnie pan…?
— Mów mi Leiftan — zagadnął ze spokojem. — I nie, przysięgam, że nie stanie ci się nic złego.
— D-dobrze… — odparła, choć trochę uspokojona. — Byłam wtedy na polanie… tej obok pola pana Ihiana — zaczęła ze wstydem. Polana Akha’hr była miejscem niedostępnym dla dzieci i młodzieży, dlatego bała się przyznać do swojego przewinienia, podejrzewając, że otrzyma za to jakąś karę. — Uciekłam, bo pokłóciłam się z bratem. Chciałam być tam, gdzie mnie nikt nie znajdzie — burknęła, na moment zapominając, że nie była sama. — Więc poszłam na polanę. A dalej do lasu. Nie weszłam w głąb, kręciłam się tylko po skraju — wyjaśniła pospiesznie, nieco spanikowana. — I wtedy właśnie… coś się rozbłysło. Najpierw pomyślałam, że to burza — przekonywała, a jej ton nagle się zmienił z ponurego na energiczny — ale niebo było czyste! Po chwili znowu zaczęło błyszczeć. Błyskało się jak szalone! Wystraszyłam się i już miałam uciekać, ale to zaraz potem się uspokoiło. Tylko w głębi lasu coś lekko świeciło. Było bardzo ładne, więc pomyślałam, że jednak sprawdzę, co to. I zobaczyłam…
— Poskręcane światło z czerwonymi końcami? — dokończył za nią mężczyzna o czarnych, potarganych włosach z zakrytym przepaską prawym okiem.
Hreya pokiwała posłusznie głową, nie wiedząc, co mogłaby powiedzieć.
— Coś jeszcze wtedy widziałaś? Lub kogoś? — spytał z uśmiechem Leiftan. Lubiła tego pana — kiedy się do niej zwracał, jej rogi choć na chwilę zwalniały swój szaleńczy taniec. I to właśnie ze względu na niego Hreya starała się jak mogła, by przypomnieć sobie cokolwiek z tamtego przedziwnego dnia.
Pamiętała błyski oraz strach i niepewność, jakie wtedy czuła. Pamiętała, jak powoli się zbliżyła do tajemniczego, poskręcanego światła, które wyglądało jak świecąca meduza z czerwonawymi końcami swoich macek. Pamiętała, że bała się tego dotknąć lub choćby się do tego zbliżyć, aczkolwiek długo nie mogła oderwać wzroku od przepięknego pulsowania. Kiedy więc światłość znowu zaczęła trzaskać i tak jakby się „psuć”, zlękniona dziewczynka uciekła do domu w obawie o swoje zdrowie. Ostatecznie więc Hreya pokiwała przecząco głową, nieco zasmucona, że w żaden inny sposób nie będzie mogła pomóc panu Leiftanowi. On jednak na szczęście się na nią nie gniewał; zamiast tego uśmiechnął się promiennie i poklepał delikatnie po ramieniu, dając tym samym znak, że dobrze sobie poradziła.
— Jesteś już wolna. Bardzo ci dziękujemy za twoją pomoc, była nieoceniona — powiedział blondwłosy pan, żegnając ją uśmiechem.
— Nevra, to naprawdę to? To dziecko dobrze mówi?
Szef Straży Cienia, czarnowłosy wampir z przepaską na prawym oku długo milczał, starając się zebrać myśli. To prawda, gdy tylko jego ludzie znaleźli ten twór, od razu udał się na miejsce, ale nie umiał zbyt wiele określić. Do tego potrzeba było hordy alchemików i innego rodzaju badaczy: każdego, kogo Ezarel, szef Straży Alechemii, miał w swoich szeregach. Nevra okrążył teren, obsadził go swoimi strażnikami, ale żadnych innych śladów nie znalazł: poza tym, że tuż pod Eldingarem trawa była wypalona. Stąd istniała obawa, czy tego czegoś można dotknąć i czy nie robi krzywdy, ale to właśnie musieli sprawdzić. Między innymi.
— Mniej więcej — przyznał dość ponuro. — Przeszukaliśmy teren, ale niczego nie znaleźliśmy. No i faktycznie, to ma czerwone końce — przyznał po chwili. — Wydawało mi się, że coś stamtąd kapie...
— I wygląda jak krew? — dopowiedział wysoki elf o długich, związanych na karku włosach w kolorze nieba. Zmarszczył brwi, zastanawiając się nad odpowiednim doborem słów. — Widziałem to miejsce. Nietrudno było je przeoczyć, bo wokół roślinność była lekko… podwęglona. Ale nie znalazłem żadnych śladów krwi…
— Bo nie wiem, czy to była krew! — irytował się Nevra. — Nie miało smaku ani zapachu. Właściwie to wyglądało jak połączenie cieczy i gazu. Ale czułem to na skórze i faktycznie wyglądało jak krew. Choć równie dobrze to mogła być zwykła farba albo nie wiem co — zakończył markotnie.
Przez jakiś czas cała Lśniąca Straż stała w milczeniu, zastanawiając się nad tym, co jeszcze można było zrobić.
— Nie wiadomo, czy ta energia pojawiała się gdzieś wcześniej — dorzucił Nevra, drapiąc się w zadumie po swojej gładkiej brodzie. — Wiemy tylko o Akha’hr i lewym skrzydle lasu. Światłość pojawiła się w krótkich odstępach czasu i na terenach raczej oddalonych od naszych siedzib.
— Musimy rozszerzyć patrole — odparła Miiko, kitsune szefująca Lśniącej Straży, wpatrując się niewidzącym spojrzeniem w podłogę. — Wiem, że to szukanie igły w stogu siana, ale trzeba coś zrobić. Nie wiemy, skąd wzięło się to coś ani co powoduje i czy nam zagraża.
— Ale nawet jeśli to znajdziemy — odezwała się Ykhar, lękliwa brownie o burzy rudych włosów, odziana w jak zwykle kwiecistą sukienkę — to co zrobimy? Jeśli to czysta energia, to nie wsadzimy jej do słoika i nie zbadamy, a przecież…
— A jeśli to coś, co znamy lepiej niż nam się wydaje? — Ton Leiftana sprawił, że wszyscy momentalnie odwrócili się w jego stronę. Blondyn przyzwyczaił swoich przyjaciół do tego, że był wyważony i milczący, a swoimi uwagami dzielił się tylko wtedy, kiedy sądził, że mogą być przydatne. Rzadko kiedy też poddawał się jakimś silniejszym emocjom. Dlatego, gdy wyraźnie dało się wyczuć w jego głosie przejęcie zmieszane z niedowierzaniem i niepokojem, w głowach pozostałych zebranych zabrzmiał alarm ostrzegawczy. Cokolwiek bowiem wymyślił Leiftan, z pewnością musiało być przełomowe. I raczej nikomu się nie spodoba.
— Co masz na myśli? — ponagliła go Miiko.
Leiftan spojrzał na nią z pewną intensywnością. Przez kilka chwil milczał, układając sobie swoją teorię w głowie, dobierając wszystkie za i przeciw oraz wyszukując odpowiednie słowa, którymi mógłby to opisać.
— Jeśli to zjawisko to czysta energia — zaczął bardzo powoli — to możliwe, że już to znamy.
— Już to mówiłeś, a… — niecierpliwiła się Miiko, ale Leiftan nie pozwolił jej dokończyć.
— Co jeszcze jest czystą energią? Potężną i nie do końca przez nas zbadaną, choć od bardzo dawna wykorzystywaną?
Miiko wybałuszyła szeroko oczy, Ykhar nabrała gwałtownie powietrza do płuc, a Kero wydał z siebie dźwięk, który mógł być połączeniem ziewnięcia i wyrazu zachwytu. Nawet Valkyon i Ezarel wydawali się poruszeni tym, co sugerował Leiftan. Tylko Nevrze coś się nie zgadzało.
— Gdyby to był portal, na pewno bym to poczuł — odparował, lekko zdenerwowany tym, że dorabiali do tego dziwnego zjawiska tak abstrakcyjne teorie. — Taka energia aż wciąga, wsysa wszystko, co znajduje się wokół. Przy tym czymś nawet wiaterku nie poczułem, chociaż prawdą jest, że coś tam na środku było, jakiś lekki cień. Ale portale są wielkie! A to było… małe. Miało może z metr wysokości. No i najważniejsze! — Nevra nie panował na tym, że wciąż podnosił głos, lecz nikt nie zamierzał go w takiej chwili uciszać. Wampir korzystał z tego jak mógł, dając upust swojemu gniewowi, więc nabrał powietrza do płuc, po czym ryknął: — Nasze portale nie krwawią!
— Pozwól, że sprostuję twoje własne, bardzo sumienne zeznanie — wtrącił Ezarel. I choć minę miał poważną, jego oczy zabłyszczały radośnie. Wszyscy znali ten błysk i doskonale wiedzieli, że to nie skończy się dobrze. Wszak Nevra był wściekły, a elf wydawał się tym zachwycony i zapewne zamierzał skorzystać z podrażnienia się z przyjacielem. — Po pierwsze, sam przyznałeś, że nie wiesz, czy to krew. To jakaś dziwna ciecz, ale nikt nie zna jej pochodzenia. A skoro poczułeś ją na skórze, to znaczy, że można ją zbadać. Po drugie, mój drogi wampirzy kolego, kto ci powiedział, że to nasz portal?
Tym razem to na elfie spoczęły wszystkie wielce zaskoczone spojrzenia. Nie sposób było nie zauważyć lekkiego uniesienia kącika ust Ezarela, który był wyraźnie zadowolony ze ściągnięcia na siebie uwagi oraz, co najważniejsze, podsycenia gniewu Nevry. Niemniej najważniejsza była kwestia tajemniczej światłości, nad którą dyskutowała cała zebrana w Kryształowej Sali Lśniąca Straż. A Ezarel miał na to zjawisko swój własny pomysł.
— Najpierw raz jeszcze musimy się na to natknąć — odparł rzeczowym tonem, nie pozwalając, by ktokolwiek przerwał mu myśl. — Wtedy będę mógł wziąć próbkę tego krwiopodobnego czegoś. Możliwe, że to nam bardzo pomoże i na to liczę. A teoria, że ta światłość to portal, jest wielce obiecująca. Ykhar — Ezarel niespodziewanie zwrócił się do brownie, która zamrugała gwałtownie powiekami, zaskoczona tym gwałtownym wywołaniem. — O czym mi niedawno opowiadałaś? Jakie porządki robiłaś niedawno z Kero?
— Yyy… och — jęknęła Ykhar, starając się zebrać rozbiegane myśli. Jej królicze uszy zaczęły się nerwowo kiwać, czego ruda brownie nie była świadoma. — Cóż… Keroshane ostatnio robił porządki w bibliotece… Pomagałam mu uporządkować dokumenty dotyczące różnych zagadnień. W większości dotyczyły chowańców, tych legendarnych, rzadko spotykanych — kiedy tak składaliśmy różne informacje o nich, okazało się, że całkiem sporo o nich wiemy! Czytaliśmy też…
Miiko, Kero, Laiftan i Valkyon spoglądali na brownie ze zdezorientowaniem zmieszanym z ciekawością, Nevra zaś wbijał w nią swoje rozzłoszczone jedno oko. Tylko Ezarel był spokojny. Po chwili wywrócił oczami, westchnął przeciągle, po czym uderzył się otwartą dłonią w twarz, tym samym ponownie skupiając na sobie uwagę.
— Ykhar! — krzyknął nieco zniecierpliwiony, ale i trochę rozbawiony bezsensowną paplaniną przyjaciółki. — Do rzeczy! Wiesz, co mam na myśli!
— Tak, tak, oczywiście… — Czerwona jak burak Ykhar starała doprowadzić się do porządku, choć nie szło jej to najlepiej. Po chwili jednak wzięła się w garść i choć nadal jej policzki zdobiły soczyste rumieńce, brownie wyprostowała się, a jej spojrzenie stężało. — Szukaliśmy też informacji o Wieszczach.
— O Wieszczach? — zdziwił się potężnie zbudowany mężczyzna o białych włosach sięgających nieco za ramiona. — O ile pamiętam, ostatni żył może ze sto lat temu i nie był specjalnie dobry.
— Nie był — przyznał Kero, tym samym przejmując pałeczkę. — Wieszczowie pojawiali się przed setkami lat, podobno już w czasach, kiedy faery żyły jeszcze na Ziemi. Wtedy było ich wielu i w ciągu jednego stulecia trafiało się nawet po kilku Wieszczy. Jednak później zostaliśmy wygnani do Eldaryi i nawet oni nic nie mogli na to poradzić. Podobno właśnie po… powstaniu tego świata liczba Wieszczów gwałtownie zmalała. Nie byli już tak potężni, jak wcześniej opowiadano. Większość z nich parała się ujarzmianiem natury, trafiali się też czarnomagiczni Wieszczowie, lecz nie było ich wielu. Natomiast co pięćset, sześćset lat trafiał się Wieszcz naprawdę silny. Taki podobno potrafił otwierać własne portale. Żaden ze wspomnianych w zapiskach Wieszczy nie umiał manipulować czasem, dlatego podróże między światami były bardzo trudne, bo nie wiedział… hm, „kiedy” trafi na Ziemię. Ale grunt, że tam trafiał.
— Pozwólcie, że to podsumuję — odezwała się prędko nieco zniecierpliwiona Miiko. — Leiftanie, sugerujesz nam, że to dziwne światło to portale stworzone przez Wieszcza?
— To nie portale, nawet nie… — zaczął buntowniczo Nevra, ale kitsune przerwała mu jednym groźnym spojrzeniem.
— Być może niepełny portal, skoro Nevra twierdzi, że ta energia była zbyt słaba, by zerwać choćby wiaterek — odpowiedział Leiftan, zastanawiając się nad tym głęboko. — Ale tak. Taka jest moja teoria.
Jakimś cudem nikt nie zamierzał jej kwestionować. Najwyraźniej wywarła ona wielkie wrażenie na wszystkich tam zebranych osobach, przez co każda z nich zatopiła się we własnych myślach. Zastanawiali się więc nad tym, co właśnie usłyszeli, nie będąc pewnym, co o tym sądzić. I choć to wszystko to tylko domysły i dopowiedzenia, po plecach członków Lśniącej Straży spływał przyjemny dreszcz, ilekroć tylko wyobrażali sobie, że po ziemiach Eldaryi mógł stąpać kolejny Wieszcz. I to jaki! Wieszcz, który potrafi otwierać własne portale. Znajomość takiego człowieka mogłaby ułatwić żywot wszystkich mieszkających tu istot. Mieliby siłę się bronić, mieliby możliwość zdobycia jedzenia tak, by nikt więcej nie musiał głodować. Cóż to za cudowna wizja… Jednak równie ulotna, co sama teoria o istnieniu Wieszcza.
Poza tym przeszkadzał im pewien podstawowy problem.
— Jeśli nawet ta światłość jest dziełem Wieszcza — zaczął bardzo powoli Valkyon, ignorując stopniowo kierowane na niego spojrzenia — to teraz pytanie: kim on jest? I jak go znaleźć?
No właśnie, pomyśleli wszyscy niemal jednocześnie, kim jest Wieszcz?
notka od meth
Nie wiem, czemu tak długo idzie mi pisanie, skoro w większości przypadków niewiele trzeba poprawiać. No, ale mniejsza.
Od przyszłych rozdziałów zacznę dodawać norki przypominające, co się działo w poprzednich rozdziałach. Będę je zawsze umieszczać na samej górze, aby czytelnicy w prosty sposób mogli sobie przypomnieć, co się ostatnio działo. na razie jest za wcześnie, ale myślę, że już od następnej części to wprowadzę.
Za to już od tego rozdziału wprowadzę spis bohaterów, abyście mogli się w tym łatwiej połapać. Na razie dodam tylko bohaterów ziemskich, bo tam jest sporo nowych, a eldkowych na razie wszystkich znacie ;]
odpowiedzi na komentarze
Natsuki - już ci dziękowałam pod twoim postem, ale tu zrobię to jeszcze raz: DZIĘKUJĘ za ten przewspaniały komentarz! Był bardzo budujący i naprawdę coś takiego bardzo motywuje do dalszego pisania! Bardzo się cieszę, że ci się podoba i obym dalej cię niczym nie zniechęciła ;]
Divia - dzięki za błąd, był faktycznie bardzo głupi I spokojnie, tu każdy bohater będzie miał swój czas antenowy ;] Jest mi bardzo miło, że ci się podoba <3
Bohaterowie
ZIEMIA:
SVANTHOR - starszy, zgorzkniały kowal, który przybył do miasta trzynaście lat temu. Wciąż czegoś szuka, choć nikt nie wie czego.
CATHIELA - młoda podróżniczka pracująca dla Yorgorena i sprowadzająca im dzieci do badań nad Nigredo.
HIERONIM - sąsiad Svanthora, który udostępnił mu swoje schronienie po pożarze.
YORGOREN - szef Cathieli, która pracuje dla niego w zamian za opiekę nad młodszą siostrą
AENYATI - młodsza siostra Cathieli pozostająca pod opieką Yorgorena
ELDARYA:
[będą na bieżąco aktualizowani]
Ostatnio zmieniony przez Methrylis (23-08-2021 o 23h38)